Cóż to jest prawda? – miał zapytać Poncjusz Piłat skazywanego na śmierć Jezusa z Nazaretu. Po jakichś dwóch tysiącach lat wciąż nie zawsze wiadomo, co jest prawdą, a co nią nie jest. Granica pomiędzy sprzecznymi materiami się zaciera i coraz mniej ludzi ma wobec tego przeciwwskazania. Nawet ja nie wiem, czy je mam, bo przecież rozumiem, że istnieje prawda obiektywna i subiektywna, prawdziwa dla jednej osoby, ale dla drugiej już niekoniecznie. Podobno żyjemy w epoce post-prawdy, ale to tylko efektowny i niepotrzebny zamiennik kłamstwa.
Według klasycznej definicji, którą zaproponował Arystoteles, prawda jest sądem oddającym rzeczywistość. Sposobów na opisanie prawdy jest o wiele więcej, ale większość sprowadza się do jednakowego wniosku. Malarz wykonujący hiperrealistyczny portret stara się wiernie oddać wygląd malowanego modela. Pokazać jego prawdziwość.
Sporo punktów wspólnych łączy tego hiperrealistę z dziennikarzem, bo przecież obaj dążą do prawdy. Tak mnie przynajmniej uczą na studiach dziennikarstwa. Problem w tym, że jest to cholernie trudne. Jestem żółtodziobem, ale już teraz trudno byłoby mi wyliczyć wszystkie przypadki, kiedy minąłem się z prawdą. Trochę tego było. Czyni mnie to kłamcą? A może raczej marnym dziennikarzem? Która opcja brzmi gorzej? Absolutnie nie chodzi tu o żaden zawodowy etos i inne wzniosłe ideały. Po prostu, kiedy opowiadam niesprawdzone (albo nie daj Boże zmyślone!) historie ludziom, którzy chcą dowiedzieć się jakiejś prawdy, marnuję ich czas.
Na tym polega odpowiedzialność mediów. Na jak najdokładniejszym sprawdzaniu źródeł, na których opierają swoje opowieści. Nie mówię o Wojciechu Tochmanie, który na potrzeby struktury reportażu może zespolić dwie postacie w jedną. Prawda uniwersalna jego przekazu pozostaje nienaruszona i będzie działać tak samo dobrze w chwili jego publikacji, jak i pięćdziesiąt lat później.
Mówię o przypadku, kiedy dziennikarz wpada w pułapkę niedostatecznie zweryfikowanego źródła. Żeby nie sięgać daleko, dziennikarze Boston Globe, pisząc serię artykułów o księżach-pedofilach, wykonywali mrówczą pracę, potwierdzając informacje przynajmniej kilkoma niezależnymi od siebie źródłami. To utopijna wizja tego rzemiosła, trudna do przełożenia na epokę, w której tradycyjne media dogorywają w konfrontacji z błyskawicznymi, internetowymi relacjami.
Dziennikarza, który popełnił wpadkę, łatwo zrównać z ziemią, ale warto pamiętać, że to nie jest problem dotyczący jednostek, który zakończy się, kiedy kilku nierzetelnych pracowników wyleci ze swoich stanowisk. To jest kierunek, w którym podążają media i dlatego warto o tej sytuacji rozmawiać i poszukiwać skutecznych rozwiązań.
Przygotowanie do życia w kłamstwie
Kiedy tylko wyszło na jaw, że amerykańska dziewczyna, która poszukuje Wojtka z Warszawy tak naprawdę wcale go nie szuka i jest tylko aktorką wynajętą przez markę odzieżową, zewsząd wyłoniła się armia osób piejących, że wietrzyli ściemę od początku.
Część z nich dała się nabrać, ale było im wstyd się przyznać do własnej naiwności. Ludzie uwierzyli w romantyczną historię, w której wyjątkowo pięknej Amerykance spodobał się Polak. Mało tego, lechicki czar ogarnął ją do tego stopnia, że podjęła inicjatywę i wstrząsnęła światem, żeby go odnaleźć. Obwieszczenie, że to tylko reklama, dla niektórych było wylaniem kubła zimnej wody na głowę. Oraz ostatecznym dowodem na to, że taka miłość się nie zdarza.
Mnie nie było przykro z powodu, że dałem się oszukać historyjce o międzynarodowym uczuciu. Smuciło mnie, że nie uwierzyłem w nią nawet przez chwilę. Należę do drugiej części gromady spod szyldu „ja wiedziałem, że tak będzie”. Tej z osobami przystosowanymi do życia we wszechogarniającym kłamstwie. Taka rzeczywistość robi z nas strasznych cyników. Nikt nie zaufa kolejnej egzotycznej ślicznotce poszukującej polskiego chłopaka. Z góry lepiej przyjąć sceptyczną postawę, żeby na koniec nie wyjść na głupiego.
Reserved zaryzykowało oparcie nowej kampanii wizerunkowej na igraniu z uczuciami ostatnich z pozostałych prostolinijnych ludzi. Trudno o gorszy filar do zbudowania relacji, obojętnie czy z drugim człowiekiem, czy milionami anonimowych klientów. Twórcy kampanii #POLSKICHŁOPAK zasłaniają się szczytną ideą zmiany wizerunku młodego mężczyzny znad Wisły. Tymczasem dołożyli swoją cegiełkę do zmiany języka w social mediach.
Używki, seks i przemoc przestały kogokolwiek szokować. Żeby przebić się do świadomości odbiorców, trzeba ich atakować coraz mocniejszymi rzeczami. To, czy są one zgodne z prawdą czy nie, na koniec dnia nie ma żadnego znaczenia. Fałszywa informacja zostanie rozesłana przez tysiące ludzi i zostanie zapamiętana. Jej sprostowanie wzbudzi jakieś tam kontrowersje, ale zasięgiem nie zbliży się nawet do ćwierci oryginalnego newsa. Media, które tak chętnie dzieliły się historią zakochanej w Polaku Amerykanki nie będą z tym samym zaangażowaniem wyprowadzać swoich odbiorców z błędu. Może nie chcą sprawiać wrażenia, że dali się oszukać w równym stopniu, co ich odbiorcy i że wolą bezmyślnie powielać treść, niż zweryfikować źródło. Nie widziałem, żeby jakiekolwiek medium relacjonujące międzynarodowe love story próbowało skontaktować się z dziewczyną, albo chociaż obwieścić, że próbowało, ale mu się nie udało.
W takim wypadku, gdyby Amerykanka zlekceważyła polską telewizję, redakcja mogłaby nabrać jakichś podejrzeń. Może ktoś spróbowałby w temacie pogrzebać, a w razie wątpliwości wyrazić je w treści informacji. To nie była żadna wieloznaczna sytuacja, gdzie trudno znaleźć prawdę. To było leniwe pójście na łatwiznę.
Autor tekstu: Dominik Łowicki