Zbyt łatwo zapominamy, że wszystko jest obarczone kosztami. Każde doświadczenie. Interakcja. Decyzja. Reakcja. Albo jej brak. Tak, brak reakcji niesie największą cenę. Ktoś mnie obserwuje A. V. Geiger opowiada o miłości, przestępstwie oraz potrzebie autentyzmu i bezpieczeństwa w czasach społecznościowych portali.
Tessa i Eric pochodzą z odmiennych światów, lecz mimo to ich wewnętrzne „demony” wyrosły na gruncie pokrewnych obaw. Twitter staje się azylem, w którym – schowani za anonimowymi awatarami – uczą się ufać światu na nowo. Wzmocnieni łączącą ich relacją, pełni nadziei i spragnieni zrzucenia pętających ich więzów lęku, zapominają, że niebezpieczeństwa rzeczywistego świata mogą z łatwością przeniknąć do ich wirtualnej oazy, burząc z trudem wypracowaną „normalność”.
Nie taka sława różowa, jak ją malują
Oś fabularną powieści Ktoś mnie obserwuje stanowi relacja rodząca się między dwójką nastolatków na progu dorosłości, warto zaznaczyć – budowana w obrębie portalu społecznościowego. Mimo to nie uświadczymy tutaj peanów na cześć social mediów w ich istocie. Wręcz przeciwnie – autorka w delikatny, acz stanowczy sposób wskazuje na kreacyjną (przesyconą fikcją i sztucznością) naturę zabiegów podejmowanych przez użytkowników, zwłaszcza tych, których przetrwanie zależy od „klikalności” i liczby obserwujących. Można powiedzieć, że A. V. Geiger obnaża realia popkulturowego przemysłu muzycznego – manipulującego nastrojami odbiorców, zależnego od uwielbienia fanów i skoncentrowanego na utowarowieniu tożsamości artysty; na sprzedaniu zbiorowej fantazji na jego temat. Dokonując tego ujawnienia – jakkolwiek nie byłoby ono oczywiste i tolerowane – nadaje ludzką (niewykreowaną) twarz gwiazdorom z billboardów.
Eric, jako rozchwytywany wokalista, zmaga się z efektami ubocznymi popularności w czasach Internetu: wyspecjalizowanymi w stalkingu fankami, wymysłami specjalistów od marketingu, poczuciem osamotnienia oraz swego rodzaju rozłamu między jego prawdziwą osobowością a wykreowanym wizerunkiem medialnym. Dręczy go świadomość, że treści wizualne nabrały większej wagi od wartości artystycznych utworów – prędzej sprzeda się atrakcyjne ciało niż przemyślana piosenka z przesłaniem. Wgląd w jego odczucia skłania czytelnika do powściągnięcia swoich zachwytów i oczekiwań wobec współczesnych młodzieżowych idoli i do zastanowienia się, czy pasuje im życie w świetle fleszy.
Ogromny plus należy się za wiarygodne odtworzenie środowiska fandomu. Twitter jako „święta twierdza komunikacji”, nadprodukcja hasztagów i fanowskich przeróbek, wielodniowe dyskusje analizujące poszczególne zachowania, gesty, a także treść publikowanych przez celebrytę postów i utworów. Ponadto pełen przekrój uwielbienia dla upatrzonego artysty oraz hierarchia społeczna z najlepiej poinformowanymi „królowymi fandomu” na czele. Słowem – fandom w pigułce. Dla Tessy to okno na świat, substytut realnych kontaktów. Dziewczyna znajduje się na samym końcu fanowskiego łańcucha – ale do czasu. Wieńczący jej opowiadanie hasztag #EricThornObsessed staje się najczęściej powielanym hasłem w społeczności fanek młodego wokalisty, co owocuje społecznym awansem dziewczyny. Interakcje nawiązywane za pośrednictwem medium – z założenia prowadzące do wyjścia z dręczącej ją agorafobii – przynoszą jednak nieoczekiwane rezultaty. Szkoda, że autorka nie pokusiła się o nieco bardziej rozbudowaną analizę przypadku Tessy; zamiast tego skupiła większość uwagi na rozterkach Erica. Może drugi tom przyniesienie odwrócenie tych proporcji?
Fan fiction? Unfollow
Choć dzięki dość udanej próbie oddania stanów psychiki głównych bohaterów udaje się uniknąć stygmatyzacji „niewymagającej opowiastki dla nastolatek”, to trudno zaprzeczyć, że Ktoś mnie obserwuje nosi znamiona klasycznego, fanfictionowego guilty pleasure. Pisarka na własne życzenie rzuca sobie kłody pod nogi, nadając głównej bohaterce imię Tessa, co buduje momentalne skojarzenie z pierwszoplanową postacią kobiecą innej wykorzenionej z Wattpada powieści pt. After. Wobec całego bogactwa kanonu imion żeńskich ten wybór nie mógł być przypadkowy. Z tyłu głowy momentalnie zaczyna ciążyć pytanie: czyżby ktoś chciał tutaj odcinać kupony? I przyznaję: zarzut pójścia na łatwiznę w procesie indywidualizacji postaci (choćby tej sprowadzającej się do imion) może być nieco naciągany. W porządku, może. Jednak ciężko zakwestionować pewną zamierzoną (i niestety szkodliwą) naiwność wątku romantycznego. Powieść karmi się popularnym motywem przeciętnej „szarej myszki”, która zyskuje aprobatę atrakcyjnego i pożądanego młodzieńca; co więcej, owym cudownym chłopakiem jest ubóstwiany przez bohaterkę idol. Połączenie miłosną relacją młodzieżowego celebryty i jego wycofanej fanki to przeciąganie struny. W naszym świecie ów gwiazda może przybrać różną twarz. Harry Styles? Dylan O’Brien? Lucas Jade Zumann? Wiele dziewczyn z łatwością utożsami się z Tessą – czy każda jednak da radę zwrócić uwagę swojego odpowiednika Erica? Wystarczyłby prosty zabieg sprowadzenia tego bohatera do nieco bardziej przyziemnej roli, by powieść zyskała na prawdopodobności. To mógł być ktokolwiek. Chłopak z liceum. Inny fan. Organizator koncertów. Nawet menadżer gwiazdy. Ale obiekt westchnień milionów młodych dziewczyn? W dodatku – westchnień pierwszoplanowej bohaterki? To brzmi zbyt cukierkowo. Pachnie fan fiction na kilometr.
#feelsgood
Dużo lepiej w tym wyścigu zbrojeń pt. „aż powieść czy tylko fan fiction” wypadają zabiegi edytorskie i językowe zastosowane przez autorkę. Przeplatanie poszczególnych rozdziałów fragmentami policyjnych zapisów z przesłuchań oraz wtrącanie w zwartą strukturę tekstu twitterowych komunikatów (z zachowaniem charakterystycznej dla nich formy) sprawia, że bez zbędnego wysiłku płyniemy poprzez fabułę.
Wart uwagi jest również fakt, jak intrygująco – zarówno w wersji oryginalnej (Follow me back), jak i polskiej (przypomnijmy: Ktoś mnie obserwuje) – tytuł „gra” z fabułą. Doceniam sposób, w jaki oddaje specyfikę Twittera i jego opcji followowania czy też „obserwowania” użytkowników, jednocześnie sprytnie nawiązując do obecnego w fabule thrillerowego motywu bycia pod obstrzałem niechcianych spojrzeń.
Autorka bardzo zgrabnie podsyca emocje, kończąc powieść niespodziewanym cliffhangerem. Jest on na tyle intrygujący, że w jego świetle bledną wcześniejsze zarzuty co do czysto fanfictionowego motywu romansowego.
Ktoś mnie obserwuje A. V. Geiger odwołuje się do doświadczeń nastoletniej fascynacji idolami – fascynacji podsycanej natychmiastową naturą social mediów: dostarczających materiału do wielogodzinnej analizy (interpretacje piosenek, doszukiwanie się ukrytych znaczeń w gestach i mimice) oraz tworzących namiastkę realnego kontaktu fanki i artysty. W historii tej przebrzmiewa jednak niepokojąca myśl, że nie tylko celebryci narażeni są na niezdrową adorację i zainteresowanie otoczenia. Czy warto czytać? W ostatecznym rozrachunku – tak. Psychologiczne, aktualne i skrzące się napięciem tło opisanych wydarzeń przeważa nad nieco infantylnymi fabularnymi manewrami. Te drugie da się bowiem łatwo obronić. W końcu książka to wytwór kultury, a kultura ma właściwości kompensacyjne – jeśli nie możemy czegoś mieć w prawdziwym świecie, może warto to przeżyć przynajmniej w tym wydrukowanym?
Choć z drugiej strony… czy na pewno potrzebny nam kolejny follower?
#letmeknow
Tekst i zdjęcie: Dominika Gnacek
Za egzemplarz recenzencki dziękujemy Wydawnictwu Jaguar