Przyszłość ma wiele imion. Dla słabych ma imię niemożliwe, dla nieśmiałych − nieznane, myślący i walczący nazywa ją ideałem. [Victor Hugo]
Ale każdy medal ma dwie strony. Nawet ideał ma skazy, gdy się spojrzy na niego pod innym kątem.
Dysponuje pełną gamą uśmiechów. Pierwszy – pobłażliwy, nieco ironiczny albo przesadny, wręcz karykaturalny, z wyszczerzonymi zębami i uniesionymi wysoko brwiami. Potrafi także uśmiechnąć się delikatnie, tak, że rysy jej twarzy wygładzają się, a ona sama sprawia wrażenie sympatycznej i przyjaznej. Gdy jest zdegustowana, marszczy zabawnie czoło i mruży oczy; unosi brwi w wyrazie zdumienia. Podobno zapamiętuje ekspresje mimiczne rozmówcy, w ten sposób ucząc się komunikacji niewerbalnej. Kiwa głową, mruga oczami, jej usta poruszają się w rytmie wypowiadanych słów. Mówi spokojnie, ma całkiem przyjemny jak na ROBOTA głos. Taki… ludzki. Opowiada o swoich planach na przyszłość.
– Czy chcesz unicestwić ludzkość? – pyta jej technologiczny ojciec, po czym dodaje szybko− Proszę, powiedz: nie.
– Okej, zniszczę ich – odpowiada Sophia po chwilowym namyśle.
Śmiech prowadzących. Ja też się śmieję. Ale czuję, jak w moje myśli niepostrzeżenie zakrada się niepokój. Zagłębiam się w bezmiar YouTube’a. I prawie tonę. Przyszłość jest bliżej, niż myśleliśmy.
Mentalna niedyspozycja jest w modzie
Czas. Trenerzy rozwoju osobistego kochają to słowo, uwielbiają smakować jego brzmienie, badać w wyobraźni jego strukturę, śledzić amplitudy i odmiany. Chwila, moment, pora, następstwo, etap, przeszłość, teraźniejszość, przyszłość, niedoczas, niedoczekanie. Czas jest paralelny z rozwojem, może to dlatego przypisuje mu się tak wielkie znaczenie. Wczoraj. Wczoraj już nie ma, to tylko iluzja, jak nieidealne zwierciadło minionych zdarzeń, zniekształconych przez mgłę naszych emocji i uczuć. Nawet chwila, w której zaczęłam wystukiwać na klawiaturze pierwsze słowa tego artykułu, odpłynęła już w niebyt, choć jej skutki – czarne ciągi liter kontrastujące z białą barwą tła –niezmiennie kłują mnie w oczy swoją lekką poświatą. Przyszłość? Jej także odmawia się prawa do istnienia, w końcu to tylko obraz w naszej głowie. Jest tylko Teraz, a każde wykroczenie poza jego granice grozi rozczarowaniem i chwilową mentalną niedyspozycją („Znowu mnie nie słuchasz! O czym ty myślisz? O niebieskich migdałach czy jak?!”) Ale co zrobić, jeśli Jutro puka do drzwi i „ładuje się z buciorami” w nasze życie, nawet nie fatygując się, by spytać o pozwolenie? Mam na to sposób. Parafrazując znane powiedzenie − „Nie przyszła góra do Mahometa, przyszedł Mahomet do góry”– uzbrój się w ciekawość i wyrusz w podróż do przyszłości, zanim ona znajdzie Cię pierwsza. Tylko uważaj, to może być bilet w jedną stronę. Zwłaszcza, jeśli tak jak ja cierpisz na brak odporności wobec (nie)prawdopodobnych wizji jutra (szczególnie wtedy, kiedy stają się coraz bardziej realne). Przygotowania? „Napadnij”na bibliotekę i zgromadź kilka obiecujących książek, nawet takich, które zwykłeś omijać szerokim łukiem ze względu na wiszące nad nimi piętno komercyjnej literatury młodzieżowej. Zrób sobie tę przyjemność i zapomnij, że w dowodzie masz tych dwadzieścia parę lat. Kto wie, może taki Więzień labiryntu uruchomi w Twoim umyśle nieużywane dotąd trybiki i otworzy zaryglowane intelektualne drzwi? Zadbaj też o to, by nikt Ci nie przeszkadzał w eksplorowaniu literackich światów. Możesz wywiesić na drzwiach tabliczkę odstraszającą niechcianych gości, na przykład: „Mój Poparzeniec dobiega do wejścia w mniej niż 5 sekund, a Ty?” (w dalszej części artykułu znajdziesz wyjaśnienie, kim jest Poparzeniec. Jeśli wiesz, to „piona”, Sztamaku!) Zrobione? To teraz porozkładaj dookoła książki… Weź do ręki „Suplement” i czytaj go dalej. Lepiej, byś wiedział, jakiego typu treści napotkasz w „przytarganej”z biblioteki literaturze. Chociaż część z nich będzie sprawiać wrażenie bliźniaczych, to przynajmniej pod względem gatunkowym mogą znajdować się po dwóch odmiennych stronach mocy. Złej karykaturalnej i złej wizjonerskiej. Która jest która?
Zwierciadło
Wizja przyszłości od lat rozbudza fantazję autorów. Co może być lepszego od kreowania miejsc, których nie ma? Taki bowiem jest źródłosłów określenia utopia (ou – nie, topos – miejsce). Fikcyjny obraz idealnego organizmu społecznego, mrzonka, bańka mydlana. Ale literatura z pogranicza science fiction i fantastyki (bo do takiej należałoby ją zaliczać) skrywa pewną prawidłowość: idealny świat się nie sprzedaje. Dużo bardziej przyciąga to, co zdeformowane, groteskowe, surrealistyczne (czasem z naciskiem na realistyczne). Czytelnik z zapartym tchem śledzi poczynania uczestników sportretowanego reality show, które (inaczej niż znajome mu z prawdziwego życia programy rozrywkowe) pozwala wygrać tylko jednej osobie – tej, która przeżyła (motyw pojawia się nie tylko w Igrzyskach śmierci Suzanne Collins, ale też na przykład w Wielkim Marszu Stephena Kinga.) Taka fabuła zalicza się do grona twórczości określanej mianem antyutopii… albo dystopii. Czy to nie to samo? Przyznaję, zanim wpadłam na pomysł przelania swoich utopijno-złudno-przyszłościowych rozważań na papier, nawet nie rozróżniałam tych dwóch pojęć. Traktowałam je jak synonimy, częściej skłaniając się ku pojęciu dystopia jako temu bardziej enigmatycznemu. Zagłębiłam się więc w opracowania dotyczące tej tematyki, próbując dostrzec granicę pomiędzy tymi dwoma terminami.
Oto, co odkryłam
Antyutopia, jak sama nazwa wskazuje, stoi w kontraście do utopii; jest satyrą na rozwiązania przedstawione w utopiach, dąży do przewartościowania i obalenia pomysłów przedstawianych na ich kartach, odbija je w krzywym zwierciadle. Dystopia działa podobnie, ale zamiast polemizowania z literackimi obrazami utopii bierze na warsztat świat prawdziwy. Wychodzi z założenia: „co by było, gdyby…” i inspirując się realnymi zdarzeniami oraz obserwując tendencje rozwoju (społecznego, technologicznego, ekonomicznego), rozpościera mroczną wizję przyszłej ludzkości oraz środowiska, w którym przyjdzie jej żyć. Przykładem antyutopii są więc: Rok 1984 George’a Orwella, Nowy wspaniały świat Aldousa Huxleya, Wielki Marsz Stephena Kinga, Więzień labiryntu Jamesa Dashnera, Igrzyska śmierci Suzanne Collins czy Niezgodna Veronicy Roth. Do dystopii z czystym sumieniem mogę z kolei zaliczyć Blackout Marca Elsberga, rozkładający na czynniki pierwsze skutki awarii elektryczności. Trafią tutaj także Zero tego samego autora, Aplikacja Lauren Miller (obie debatujące o granicach technologii, a raczej – ich braku) czy Uległość MichelaHouellebecq’a, kontrowersyjna w swej aktualności– w czasie, gdy jednym z priorytetowych niepokojów Europy jest wizja jej islamizacji.
Blaski i cienie
Zawsze mnie fascynowało, dlaczego część autorów powiela pewien schemat ubraniowy: czarne charaktery najczęściej noszą białe szaty. Zupełnie jakby pisarze chcieli w ten sposób wybielić ich zachowanie bądź odwrotnie – jeszcze silniej skontrastować wygląd z intencjami rzeczonych bohaterów. Kolejny nieodłączny element antyutopijnych opowieści to miłość jako czynnik motywujący do buntu albo jego skutek. Dla urozmaicenia – często występuje trójkąt miłosny. Skoro już o buncie mowa – obietnica rebelii, walk i oporu jest w moim odczuciu czynnikiem, który buduje popularność tego gatunku powieści. Odnoszę wrażenie, że we współczesnym świecie młodzież nie odnajduje katalizatorów, które mogłyby wyzwolić potrzebę buntu i sprzeciwu, więc aby sobie ją zrekompensować, szukają jej poza prawdziwym życiem. A może po prostu chciałabym, by tak było…Bo ciężko o mądry bunt młodzieńczy, a i wzrost czytelnictwa w Polsce by się przydał? Może… zostawmy tę kwestię. Wiecie, co mnie irytuje w powieściach młodzieżowych tego gatunku? Główny bohater zawsze jest tym niepokornym, który staje na czele powstania i zostaje symbolem nadchodzących zmian. Halo, a co z całą resztą? Nie wiem jak Wy, ale z chęcią przeczytałabym choć jedną powieść z punktu widzenia osoby zaślepionej, przeświadczonej o perfekcyjności systemu społecznego, w którym żyje i nienawidzącej buntowników. Albo takiej, która, owszem, dostrzega zło i chce się wyzwolić z ograniczających ją pęt, ale jest zaledwie jedną z wielu, częścią całości, małą i niepozorną postacią zapatrzoną w lidera, pragnącą, aby choć odrobina jego sławy spłynęła także na nią. Może opatentuję ten pomysł?
Wśród moli książkowych, szczególnie tych rozkochanych w szeroko rozumianej fantastyce, panuje pewna tendencja – każdy z nich posiada minimum jeden świat literacki, do którego z przyjemnością by się przeprowadził, gdyby dostał taką możliwość. Najczęściej jest to Hogwart czy Narnia, ewentualnie Śródziemie. Czasem żałuję, że nie mogę powiedzieć tego samego. Ale sami rozumiecie… Kto przy zdrowych zmysłach chciałby trafić do Panem (Igrzyska śmierci) albo fikcyjnego świata Dawcy Lois Lowry, ogołoconego z wszelkich emocji i uczuć? Strefa stanowiąca przestrzeń mieszkalną chłopców w Więźniu labiryntu również nie sprawia wrażenia zbyt przytulnej, a świat poza jej obszarem zaludniają między innymi wspomniani już Poparzeńcy, czyli ludzie zniekształceni (fizycznie i psychicznie) wirusem Pożogi (błyski słoneczne i te sprawy). Takie poparzone zombie. Brrr.
Im więcej czytam, tym bardziej doceniam nawet pojedyncze ostoje normalności w naszym prawdziwym świecie. Nie wiem, jak długo to, co jest zwykłe teraz, pozostanie takie w przyszłości. Może współczesne szaleństwa i deformacje kiedyś staną się chlebem powszednim? Nie chciałabym tego. Nie chciałabym powrotu do przyszłości, materialnego powrotu do wizji, które poznałam na kartach literatury. Bo wiecie, my nie będziemy posiadać cudownego wehikułu– samochodu, którym granice czasu i przestrzeni łamał Marty McFly w Powrocie do przyszłości. A może będziemy? A kto to wie? A może Sophia (kobieta-robot, o której pisałam na początku) pomoże nam go zbudować? Podobno interesuje się technologią. Inżynierowie – bójcie się. Zapowiada się na to, że przyszła generacja robotów wygryzie Was ze stanowisk.
Jutro nadchodzi.
Autorka tekstu: Dominika Gnacek