Marzec, miesiąc oddechu po sesji i zbierania sił na kolejne egzaminy. Trzydzieści dni, które obfitowały w wiele filmowych doznań – były mafijne porachunki, szpiegowskie klimaty, wielkie roboty tłukące się z ogromnymi potworami oraz zaległości oscarowe, dopiero teraz nadrobione.
Miłość pachnie rybą, a Oscary psują się od głowy. Kształt wody – 6/10
Chociaż najnowszy film Guillermo del Toro swoją premierę miał w połowie lutego, to do kina na tę produkcję udało mi się wybrać dopiero miesiąc później. Podejrzewam, że miałam dużo szczęścia i gdyby nie fakt, że Kształt wody został nagrodzony Oscarem aż w czterech kategoriach (z trzynastu, w których wyróżniono go nominacją), to nie miałabym nawet minimalnych szans, by obejrzeć go na kinowym ekranie, zostałby bowiem zastąpiony czymś, co przyciągnie większą liczbę widzów gotowych wydać pieniądze na bilety. Niestety, produkcja ta jest dla mnie doskonałym dowodem na to, że Nagroda Akademii Filmowej z roku na rok coraz bardziej traci swój prestiż.
Nie twierdzę przy tym, że Kształt wody jest produkcją złą, nie zasługuje jednak na Oscara za Najlepszy film. Wizualnie, jak większość dzieł reżysera, to absolutny majstersztyk – fenomenalne scenografie, świetne kostiumy i przepiękna stylizacja kadrów to jego mocne strony. Aktorsko na uwagę zasługuje Sally Hawkins oraz Michael Shannon. Na tym jednak kończy się moja lista plusów, ponieważ reszta składowych filmów jest po prostu przeciętna. Nominowana do Oscara za drugoplanową rolę Octavia Spencer nie zaprezentowała nic, czego nie widzielibyśmy już w Ukrytych działaniach lub Służących. Człowieka amfibię trudno odróżnić od Abe’a Sapiena, czyli postaci znanej z filmów o Hellboy’u – to ten sam aktor, a i charakteryzacja podobna.
Opowiadana historia również nie należy do szczególnie ambitnych – oto niema kobieta, pracująca jako sprzątaczka w rządowym laboratorium, postanawia uratować od śmierci istotę, która stanowi połączenie człowieka i ryby. Rozwój tej relacji oparty został na bardzo umownych fundamentach, nijak niestanowiących podstawy do głębszego związku. A jednak – międzygatunkowy romans staje się faktem, na dodatek zostaje skonsumowany. Osobiście widzę w tej produkcji próbę rozliczenia się z tematem dyskryminacji – w moich oczach nieudolną. Główni bohaterowie to przedstawiciele praktycznie każdej mniejszości, mamy więc: osobę niepełnosprawną, czarnoskórą, homoseksualną oraz istotę należącą do innego gatunku. Wszystkich ich prześladuje zaś biały, heteroseksualny, mający idealną (w amerykańskim pojęciu) rodzinę, co sprawia, że film postrzegam jako tendencyjny.
Z rodziną dobrze wychodzi się wyłącznie na zdjęciu. Czerwona jaskółka – 5/10
Nie przepadam za Jennifer Lawrence, mam jednak pecha i zwykle obsadzana jest w filmach, których tematyka mnie ciekawi. Pozostaje więc albo zrezygnować z wyprawy do kina, albo zacisnąć zęby i jakoś wytrzymać. Zwykle wybieram drugą opcję. Tym razem nie straciłabym wiele, gdybym zdecydowała się na pierwsze wyjście z sytuacji. Czerwona jaskółka to produkcja o Rosjance, która po tragicznym w skutkach wypadku nie może już kontynuować swojej kariery w balecie i wbrew swojej woli odbywa szkolenie, podczas którego uczy się jak uwodzić szpiegów obcych mocarstw.
Zapowiadało się naprawdę nieźle. Szpiegowska intryga, podwójni agenci, a wszystko rozegrane na płaszczyźnie Rosja–reszta świata. Czyli to, co tygryski lubią najbardziej. Co więcej, nie jest to kolejny film, którego akcja została osadzona w czasach Zimnej wojny. Mimo to zawiodłam się niesamowicie, ponieważ zamiast misternie tkanych nici spisku, napięcia i niepewności dostałam produkcję, która usypia, nie grzeszy nadmiarem logiki, a wszystkie ujęcia, mogące służyć temu, by rozwinąć i uwiarygodnić relację między bohaterami, zastąpione zostały scenami nagości, w gruncie rzeczy niepotrzebnymi aż w takiej ilości.
Dodatkowo nie mogłam pozbyć się wrażenia, że właściwie… ja już to wszystko widziałam! Nie było w Czerwonej jaskółce nic, co wyróżniłoby tę produkcję spośród innych filmów o tematyce szpiegowskiej. Nawet aktorsko była, co najwyżej, przyzwoita (pomiędzy Lawrence i Edgertonem brak jakiejkolwiek chemii). Pozytywnie wyróżniał się Jeremy Irons oraz Matthias Schoenaerts, obaj pojawiali się jednak za rzadko, by polecić ten film ze względu na ich aktorstwo. Bądźmy szczerzy, przy takiej ilości czasu ekranowego nie bardzo mieli co zagrać.
Tak się robi filmy, panie Vega. Pitbull. Ostatni pies – 7/10
Przyznaję się, że widziałam praktycznie wszystkie filmy, które reżyserował Patryk Vega (poza jego najnowszym dziełem, Kobiety mafii, który nadrobię niedługo). Nie jestem jednak ich fanką, po prostu czasem czuję potrzebę pójścia do kina na coś, co przetrzepie mi mózg i sprawi, że wykąpanie go we wrzątku okaże się smutną koniecznością. Niestety, po naprawdę dobrym Pitbullu, Vega w swojej filmografii postawił na tanie szokowanie, morze wulgaryzmów oraz niemal identyczną obsadę aktorską, której już po prostu nie chce się oglądać. Na dodatek każdą produkcję reklamują praktycznie takie same plakaty.
Ostatniego psa reżyseruje jednak Władysław Pasikowski! W efekcie dostajemy przyzwoity film sensacyjny, mający swój początek, rozwinięcie oraz zakończenie, czego w produkcjach Vegi nie uświadczymy już od dawna. Nie zabraknie też „starej gwardii”, co na pewno przypadnie do gustu fanom serialu, do akcji wkracza bowiem znana im już trójca – Despero (Marcin Dorociński), Metyl (Krzysztof Stroiński) oraz Nielat, teraz znany jako Quantico (Rafał Mohr). Aktorsko spisują się fenomenalnie, dialogi mają świetne, a sceny akcji zrealizowane są naprawdę dobrze. Nawet Doda daje sobie radę, co więcej, wypada w filmie o wiele lepiej niż Pazura.
Nie oszukujmy się jednak – fabuła Ostatniego psa nie jest szczególnie wyszukana. Ot, ginie jeden z policjantów zamieszanych w wydarzenia z poprzednich części, trzeba więc znaleźć jego mordercę i jak najszybciej wsadzić go za kratki. Despero znowu działa pod przykrywką, infiltrując środowisko warszawskiej mafii, by zbadać całą sprawę. Jest afera rodem jak ta z Amber Gold, korupcja, trochę strzelanin i porachunków. Pasikowski umiejętnie rozlicza się z tym, co zrobił w dwóch poprzednich filmach Vega – nie odcina się od tego dorobku całkowicie, jednocześnie tworząc film, w którym widać jego warsztat.
Wielkie roboty przeciwko ogromnym potworom! Pacific Rim: Rebelia – 5,5/10
Uwielbiam pierwszą część! Siłą rzeczy tej konkretnej produkcji nie mogło zabraknąć w kinowym zestawieniu miesiąca. Mnie zaś nie mogło nie być na jego premierze, w końcu nic tak nie cieszy oko jak walki pomiędzy gigantycznymi robotami i strasznymi potworami z innego wymiaru. Zwłaszcza, jeśli starcia te ogląda się na wielkim ekranie… w technologii 3D (na którą musicie się wybrać, o ile nie lubicie dubbingu, ponieważ wersja z napisami emitowana jest jedynie w formacie wymagającym od nas specjalnych okularów). Nie zrażał mnie nawet fakt, że Rebelię nie kręcił już Guillermo del Toro.
Nie tylko reżyser się zmienił. Zakończenie Pacific Rim wymagało, by do kontynuacji wprowadzone zostały nowe postacie, musiało się też pojawić dobre wytłumaczenie, dlaczego zagrożenie ze strony Kajiu powróciło – w końcu Wyłom został w poprzedniej części zamknięty. Z pierwszy problem rozwiązano wprowadzając nowe pokolenie obrońców planety, wśród których prym wiedzie syn Stackera Pentecosta – bohatera, dzięki któremu wojna dobiegła końca. Okazuje się po dekadzie od zażegnania niebezpieczeństwa jego syn, Jake (John Boyega), jest lokalnym cwaniaczkiem żyjącym z nie do końca legalnej działalności. Oczywiście, na skutek działań jednej z postaci, Wyłom otwiera się na chwilę, która wystarczy by przedostało się przez nią kilka Kajiu.
Pacific Rim: Rebelia jest produkcją barwną, dynamiczną i pełną scen akcji, w których ogromne roboty tłuką się z potworami. Wszystko jest ładnie zrealizowane, przykuwa wzrok, jednak już nie mózg – film w żaden sposób nie angażuje: o nowych bohaterach wiemy za mało, by ich polubić, a tym bardziej przejąć się ich losami, większość znanych z „jedynki” postaci zostaje wycofana do tła lub usunięta w inny sposób. Żarty są nieszczególnie sensowne. Najgorsze jest jednak to, że na całej linii leży logika – produkcja momentami przeczy nie tylko temu, co wiemy z pierwszej części, ale jest też niespójna wewnętrznie. Polecę więc każdemu, kto pragnie wybrać się do kina, zostawiając w domu mózg – wizualnie warto, jeśli jednak nie lubicie drętwej gry aktorskiej, głupot i braku sensu, to będziecie się męczyć.
Kwiecień zaś zapowiada się obiecująco – nie zabraknie kilku wielkich premier. Już w pierwszym tygodniu na ekrany wejdą takie produkcje jak: Tomb Raider i Player One. Nie zabraknie też kilku animacji, w tym zapowiadającej się ciekawie Wyspy Psów. No i absolutnego hitu, na który czekam od dawna! Avengers: Wojna bez granic!
Tekst: Martyna Halbiniak