Proste historie dla wielu kojarzą się z przewidywalnością. Po co oglądać filmy czy przedstawienia, których koniec z góry znamy, w których dobry bohater musi pokonać złoczyńcę oraz żyć długo i szczęśliwie u boku swej wybranki? Powód jest banalny – warto czasami oderwać się od świata pełnego komplikacji i niesprawiedliwości, przenosząc się w miejsce, gdzie Zorro wraz z rumakiem Tornado pokona wszelkie zło.
Dwa tygodnie temu odbyła się premiera spektaklu Zorro. Musical familijny w Teatrze Rozrywki – sala pełna, najmłodsi widzowie wpatrzeni w scenę, owacje na stojąco. Ale po kolei.
Zorro to postać „przemielona” przez popkulturę. Wyprodukowano już o nim filmy i seriale, więc konfrontacja z tak znanym tworem stanowi wyzwanie – każdy widz ma o Zorro jakieś wyobrażenie, które będzie porównywał z jego kolejną wersją. Dlatego na wstępie należą się ogromne brawa dla reżysera Jacka Bończyka za zmierzenie się, co by nie powiedzieć, z legendą.
Jak wypada nowa adaptacja Zorro? Inaczej niż się spodziewacie!
Przede wszystkim mamy do czynienia ze spektaklem skierowanym do dzieci, które od samego początku angażuje się w przedstawienie poprzez zadawanie im pytań czy dedykowanie piosenek. Nawet jeśli jesteście cynicznymi i zgorzkniałymi do cna dorosłymi, ciężko się nie uśmiechnąć, kiedy obok Was znajduje się dwójka szkrabów z oczami wielkimi jak spodki. Przede mną siedziała pięcioletnia dziewczynka, która na pytanie jednego z bohaterów: „Czy jest tu ktoś, kto chce zostać aktorem?”, zeskoczyła z fotela, stanęła na palcach i z uniesioną ręką krzyknęła „Ja!”. Czy w obliczu takiego zaangażowania można nie odczuwać radości ze sztuki?
Teatr Rozrywki robi to, co potrafi najlepiej, czyli oferuje nam barwne osobistości, świetną muzykę i dopracowaną choreografię. W przedstawieniu brakowało mi orkiestry, lecz tę drobnostkę zauważą jedynie stali bywalcy Teatru. Choć Zorro (w tej roli Maciej Kulmacz) jest głównym bohaterem i ciężko odmówić mu charyzmy, szereg postaci drugoplanowych również zapada w pamięć. Tornada (Kamil Baron), Bernarda (Hubert Waljewski) oraz Mistrza Cactussaro (Dominik Koralewski) uważam za jedne z najbardziej przerysowanych charakterów, ale też to oni doprowadzali dzieci do salw śmiechu. Według mnie na szczególne wyróżnienie zasługuje sylwetka Kapitana Monastario. Wykreowana przez Jarosława Czarneckiego postać poświęca cały utwór muzyczny, żeby udowodnić nam swoją niegodziwość i po tej piosence wierzymy jej całkowicie. Dodatkowo Kapitan Monastario zachowuje balans między byciem „tym złym” a postacią komiczną, co stanowi trudne zadanie, a Pan Czarnecki wypada w nim doskonale.
Historia, jak wspominałam, nie zaskoczy Was zwrotami akcji czy fabułą, jeśli więc szukacie oryginalności, wybierzcie inny spektakl. Natomiast jeśli chcecie, by jakiś smyk poznał lisa czułego na krzywdy słabszych (bo przecież „lis” oznacza po hiszpańsku „Zorro”), zawitajcie w Teatrze Rozrywki. Może Was, „zgorzkniałych” dorosłych, nie uwiedzie tematyka, ale gwarantuję, że zrobi to atmosfera na sali – bo przecież nikt nie potrafi patrzeć w tak magiczny sposób na otaczającą nas rzeczywistość jak dziecko.
Tekst: Karolina Olma