Ślepcy-niemi, ślepcy-ślepi, ślepcy-niewidoczni. Spektakl w wykonaniu krakowskiego Teatru KTO można było oglądać 27 września w ramach Międzynarodowego Festiwalu Open The Door.
Reaktywacja nieudana
Pierwszy raz wystawiony dekadę temu, a reżyserowany przez cenionego w środowisku teatralnym Jerzego Zonię, w czasach okołopandemicznego niepokoju mógłby przeżywać swój renesans. Zamiast jednak powalać na kolana, sam się na tych kolanach czołga, niosąc na dodatek bagaż własnej kakofonicznej konstrukcji.
W założeniu spektakl miał być interpretacją poczytnego dzieła portugalskiego noblisty – Jose Saramago. W praktyce stał się jednak kolejną próbą operowania złudnie nowatorskimi efektami, a w najlepszym wypadku – mało angażującą grą pozorów. Widowisko, które na swoim koncie ma liczne pochlebne opinie krytyków i którego twórcy mogą czuć się miło połechtani takimi epitetami jak „monumentalne” czy „oszałamiające”, niestety nie oddziałuje już tak intensywnie.
Koncepcja (gdyby nawet zaniechać głębszej analizy jej literackiego budulca) nie należy do szczególnie złożonych: oto grupa ludzi, którą można określić mianem sformalizowanego społeczeństwa, doznaje nagłej degrengolady. Tracą wzrok, jednocześnie milknąc, a na dodatek zostają umieszczeni w opuszczonym szpitalu psychiatrycznym – niby oazie bezpieczeństwa. Z zewnątrz słyszalne są jedynie sekwencyjnie odtwarzane, jednakowe komunikaty, dotyczące sfery zupełnie innej (nad)obecności, a stwarzającej dla odizolowanych od świata ową pożądaną poświatę realności. W tym niedookreślonym mikrokosmosie etycznym muszą się jak gdyby na nowo odnajdywać, z konstelacji swej coś hierarchizować, a w tej hierarchii jeszcze znajdować sobie dogodne miejsce, tak żeby ni to nie spaść szczebel niżej, ni to nie posiedzieć za długo. W anturażu metalowego łóżka i pokaźnych rozmiarów drewnianej pałki czołgają się, wykonując ruchy niemal ślimacze. Alienacja ta miała stać się (jak mniemam) jakimś pretekstem do wnikliwszej diagnozy stosunków społecznych oraz relacji na linii władza-obywatel, oprawca-ofiara, ale niestety z pretekstu została tylko pretensja. Pojawiają się i żywioły, lecz nie banalna walka czterech sił źródłowości ludzkiego istnienia, a obmywanie wodą (szkoda, że nie święconą), ognie równie sztuczne, co gra aktorska i efekty eksplozji (niestety nie tej twórczej). No i krew, ale chyba bardziej krew mają na rękach, niż własną krwią piszą dramat.
Ziarno prawdy zatracone
Nie przeczę, może i byłoby w tym jakieś ziarno prawdy, gdyby nie ta marnie zduszona myśl już w zarodku. Być może dałoby się i nawet ukazać procesy doskonale nam znane – ogólną dezinformację, podłość ludzką, wrodzony egoizm, pożonglować teoriami umowy społecznej, a może i romansować z Maeterlinckiem… Niestety, nic z tego się nie wydarza. Jednym słowem: dramat.
Z początku jeszcze zdawało mi się, że może oni mają być psychotyczni w sensie lacanowskim? Że może dla nich „język jest żywym stworzeniem, materialnym monstrum wyłaniającym się z chaosu zdarzeń”, swoistą torturą bytu. Szybko jednak pozostawiono mnie bez złudzeń; psychoanalityczny trop w duchu post moderne byłby tutaj stanowczym nadużyciem.
Na domiar złego takt opowieści Zonia wybijany jest w sposób niebywale mantryczny. Owa powtarzalność myśli, ruchów, przypominających bardziej amatorską próbę zbliżenia się do jądra zagadnienia niż cokolwiek innego, męczy z każdą minutą coraz bardziej. Obraz po obrazie, płachta narracji, która mogłaby stanowić jeszcze sposób odpokutowania marnych efektów specjalnych, zamiast szokować – nuży. Pasma szaleństwa, które, owszem, rodzą się pod jakiegoś rodzaju nieznośnym brzemieniem (lecz nie brzemieniem własnego ja) nie są gradacyjne. Zaburza to nieco strukturę odbioru dzieła, bo przecież doskonale wiemy z autopsji, że zdobyty obiekt fascynacji zanika równie szybko, co oś narracyjna tej sztuki…
Nieudolne przemieszanie starego z nowym
Pobrzmiewa tam co prawda fascynacja choćby teorią Czystej Formy, awangardową metodyką pracy Krystiana Lupy czy Krzysztofa Garbaczewskiego. Wszystko to niestety nie zostaje w sposób satysfakcjonujący dla widza wyczerpane, wiele jeszcze pozostaje w sferze nieprzyjemnie niedookreślonego.
Trzy razy a – animalizm, atawizm i amatorszczyzna.
Korzenie przedstawionego irracjonalizmu nie wrastają głęboko we wnętrze obserwatora. Obcujemy z dziełem, lecz tak naprawdę się z nim mijamy. Niedobrze, oj niedobrze.
Gdyby tego było mało, sztuka została zwieńczona na pozór performatywnym aktem ekspozycji nagich, kobiecych piersi – niestety są to w tym momencie cycki bezcelowe. Efektowność płynąca z takiej kreacji artystycznej ludzkiego ciała nie robi już żadnego wrażenia, a bliżej jej do uprawiania wyrachowanej finezji znęcania się nad widzem. Motyw w idei mający ogromne szanse powodzenia, został z łatwością zniweczony zbyt ordynarnym przekazem. Goła pierś, szyba przezroczysta i tkanka myślowa jeszcze bardziej z idei ogołocona.
A więc jednak po staremu…
Profetycznych diagnoz tego rodzaju, od rewizji elementarnych wartości aż po kontestację doczesności, mamy w sztuce pod dostatkiem. Kolejna próba zamachu na rzeczywistość w apokaliptycznym stylu winna być choć nieco bardziej odkrywcza. A tutaj tymczasem dokładnie ten sam horyzont poznawczy – powolny rozkład jednostek, który prowadzi do ogólnej zagłady i to wieczne pytanie, kto jest temu upadkowi winny…
I chciałoby się na koniec aż zapytać – jak bardzo musimy oślepnąć, by nie dostrzec wręcz rażących mankamentów w warstwie formalnej? Ile wzroku zostało więc nam jeszcze do utraty?
Źródła:
M. Polak: Medytacje o ostatniej filozofii.
Tekst: Karolina Broda