I do? I don’t? Sama nie wiem. Czy bogowie są jak wróżki, a moje zwątpienie właśnie któregoś z nich zabija? Tak, wiecie, na śmierć? Jeśli tak, to nie mają łatwego życia. Zwłaszcza teraz, gdy wiara zdaje się schodzić na dalszy plan.
Pewnie niektórzy z was zastanawiają się, co mam na myśli, prawda? Nic dziwnego, nie wszyscy muszą podzielać moją miłość do przygód Piotrusia Pana i bandy jego przyjaciół. W świecie J. M. Barriego wróżki ożywały wraz z pierwszym śmiechem nowo narodzonego dziecka, umierały zaś, gdy któryś szkrab zaczynał wątpić w ich istnienie. Ta ogromna moc wiary zakorzeniła się w świadomości wielu twórców, a sam motyw wykorzystywany jest nader chętnie.
I do! (chociaż wciąż nie do końca)
Freja to nordycka bogini wegetacji, miłości, płodności, magii oraz wojny, która na skutek zawirowań historycznych utraciła swoich wyznawców, a wraz z nimi sporą część mocy. Mimo wszystko dostosowała się do sytuacji i znalazła sobie całkiem przytulne miejsce – szpital psychiatryczny. Ostatecznie tam nikogo nie zdziwi, że Freja mieni się bóstwem, już nie takie sławy goszczono w szpitalnych murach.
Przy okazji bogini może liczyć na szczątki wiary od towarzyszy niedoli, bo przecież nikt tak łatwo nie uwierzy w opowieści jednego wariata jak drugi wariat. Niestety, kres spokojnej i w miarę bezpiecznej egzystencji nadchodzi szybciej niż, chciałaby tego nasza bohaterka – pod pozorem „propozycji nie do odrzucenia” zostaje jej złożona oferta uczestnictwa w czymś, od czego lepiej trzymać się z daleka. W końcu antyboska korporacja nie brzmi zbyt zachęcająco, czyż nie?
Pora wziąć nogi za pas? Bynajmniej.
I don’t (i nadal nie mam pewności)
Choć wydawać by się mogło, że Freja, jako kilkusetletnia istota, będzie potężna, niepokonana i budząca grozę, to jednak nasze oczekiwania okazują się przesadne – po odtrąceniu przez wyznawców jej siły zmalały, zatem bohaterka musi zgromadzić je na nowo. O ile chce wyjść cało z opresji i zniszczyć wspomnianą korporację, która za cel obrała sobie wymazanie istot mitycznych ze świadomości ludzi. Freji pomoże Nathan – najzwyklejszy śmiertelnik i sanitariusz ze szpitala.
Matthew Laurence wykreował świat bogów zależnych od naszej wiary. Wiary, która ma na nich niemały wpływ – zwiększa moc, gwarantuje byt, zmienia ich. Wszystkie te zależności staną się kluczowe dla przeżycia Freji oraz realizacji jej planu. Nie obejdzie się bez odkrycia kilku tajemnic i zdobycia sprzymierzeńców, co może okazać się trudniejsze niż, na pierwszy rzut oka się wydaje.
Czy miano bogini wojny wystarczy, by wygrać tę bitwę?
I don’t know (to wiem na pewno)
Fabuła powieści nie jest szczególnie skomplikowana i nowatorska, aczkolwiek to sprawia, że łatwo utrzymać jej spójność, dzięki czemu wydarzenia wynikają z siebie, będąc konsekwencjami podjętych działań. Natomiast największy problem Freji stanowi akcja, która nie angażuje czytelnika – intryga rozwija się wolno, przez co stajemy się raczej jej obserwatorami niż uczestnikami. Obojętne są nam losy świata oraz bohaterów.
Nie pomaga nawet fakt, że postacie zarysowano całkiem przyzwoicie – większość z nich wyróżnia się, ma swój charakter, motywy i pragnienia. Samą Freję, dokładając odrobinę energii i chęci, można polubić. Mimo wszystko jest to sympatia dana na kredyt, ponieważ bogini nie czyni zbyt wiele – poza sprzeciwianiem się godzącemu w nią systemowi – żeby zyskać przychylność czytelników (z drugiej strony, nie robi też nic, by ją stracić).
It’s your decision (podejmij ją mądrze)
Autor – bazując na motywie wiary – miał bezpieczny punkt wyjścia dla swej historii. W ostatecznym rozrachunku odnoszę jednak wrażenie, że zabrakło mu odwagi na wprowadzenie krzty nieprzewidywalności. Główna bohaterka wydaje się być zbyt „praworządna” – Laurence pozbawił ją pazurów, niezbędnych bogini wojny, oraz pewnej niejednoznaczności. Brakowało mi we Freji iskry, która rozpali płomień ciekawości i sprawi, że nie będę w stanie oderwać się od opowieści.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Jaguar.
Tekst: Martyna Halbiniak