Od jakiegoś czasu można odnieść wrażenie, że z naszego słownika zniknęło wiele słów, które doskonale różnicowały pewne emocje. Przestajemy się ekscytować, fascynować czy pasjonować. W rzeczywistości, w której wszystko usiłuje bazować na naszych emocjach (i ich tych najbardziej przejaskrawionych wariantach), pozostaje nam tylko kochać lub nienawidzić. Wszystko albo nic. Ambiwalencja odchodzi w niepamięć.
Tak samo kochamy zwierzęta i książki. Kochamy chodzić do kina, teatru (byle nie za często) i na zakupy. Kochamy wiosnę i lody cytrynowe (cynamonowe też). I nie chodzi nawet o to, że zapominamy o innych efektownych określeniach w naszym języku. Jak powtarza profesor Bralczyk, język nie ubożeje, ani w żaden sposób się nie psuje, psuć może się nasze mówienie.
I może nawet sposób myślenia.
Kocham, kocham, kocham…
Zarówno w literaturze, sztuce, jak i w filmie bardzo często temat miłości realizowany jest na możliwie najniższym i najbardziej powierzchownym poziomie, ale stanowi tworzywo niewyczerpane. Twórcy kopią w tej świętej kopalni coraz głębiej, wymyślając coraz to większe głupoty. Co druga polska wokalistka TYM RAZEM kocha na zawsze (nieważne, że na poprzedniej płycie też kochała na zawsze, tyle że kogoś całkiem innego) W filmie temat wielkiej miłości i magiczne słowo „kochać” okraszone są zwykle tańcem, śpiewem czy przerzucaniem kotletów na patelni. Schemat najczęściej jest ten sam, zmieniają się tylko szczegóły oraz imiona głównych bohaterów (choć i te kiedyś się kończą). Najbardziej boleśnie odczuwamy to chyba jednak na naszym rodzimym podwórku: Dzień dobry, kocham cię!, Kochaj i tańcz, Kochaj – warto jedynie zwrócić uwagę, nie warto zaś oglądać. Filmy te próbują chyba (całkiem zresztą nieudolnie) odpowiadać na kilka stale powtarzających się pytań.
Czy silniejsza jest miłość do partnera, czy do dziecka? Czy bardziej się kocha, kiedy pozwala się odejść, czy kiedy robi się wszystko, aby zatrzymać drugą osobę przy sobie. Czy bardziej kocha matka, która daje swojemu dziecku nieograniczoną swobodę i wolność, czy taka, która nie śpi, dopóki jej córka nie wróci nad ranem do domu (pozdrawiam w tym miejscu pewną znaną mi mamę). Wreszcie, czy kocha ten, który nazywa swoją kobietę uległą i każe jej żyć według własnych reguł?
Co do wszystkich, poza ostatnim przypadkiem, nie śmiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Co do ostatniego – zdecydowanie odpowiadam: nie. Niezorientowanym (pozostaje zazdrościć życia w tej niewiedzy) wspomnę tylko, że mowa o filmowym Christianie Greyu i filmie, który opisać można właściwie tym jednym, krążącym po internecie zdaniem: Chciałabym, aby w moim życiu wydarzyły się te fantazyjne sceny z Pięćdziesięciu twarzy Greya, na przykład ta, w której ona zaraz po ukończeniu studiów dostaje pracę. Mam jednak świadomość, że istnieje grono fanów, które traktuje ten film poważnie i uważa, że tak właśnie wygląda miłość.
W tym morzu bełkotu raz na kilka lat udaje się stworzyć coś, co dzięki Bogu odbiega od zaniżonej normy. Tak oto stała nam się Sztuka kochania. Film, który (obok Greya?) także opowiada o cielesnym wymiarze miłości, robi to jednak z dużo większym wyrafinowaniem. A do tego mamy do czynienia z historią, która wydarzyła się naprawdę. Eryk Lubos to dla mnie także dużo lepsza wersja Greya. Taka polska – facet jest rudy i nie ma milionów na koncie, w porządku. Nie może też pochwalić się taką klatą jak Christian – ani narysowaną na niej strefą, której dotykać pod żadnym pozorem nie wolno (w pewnym momencie pozwala na to co prawda głównej bohaterce filmu, ot prawdziwy dowód miłości!) Jurek ze Sztuki kochania ma za to w sobie jakiś rodzaj prawdziwości, do tego intrygujący charakter, poczucie humoru i – w opozycji do swojego amerykańskiego rywala – kajak, łąkę czy jezioro… (nie zaś tylko pokój skąpany w czerwieni).
Jak mawiała Michalina Wisłocka: Ślepy o kolorach nie napisze. A jednak natrafiając na tematykę kochania w niektórych książkach, tekstach piosenek czy filmach, ma się wrażenie, że twórców coraz częściej dopada jaskra. I tak sobie myślę, że częstotliwość słowa „kocham”, które wyskakuje wszędzie jak królik z kapelusza, sprawia, że trochę nam się to słowo popsuło. Bo chyba już od dawna za dużo próbujemy w nim zmieścić.
Autorka tekstu: Paulina Bezuszko