Odszedł 20 lat temu, ale włączam „Stationary Traveller” zespołu Camel i czuję, że słuchamy tego utworu razem.
Nie zasłuchiwałam się namiętnie w jego audycjach, licząc ciarki na plecach. Nie spędzałam nocy z uchem przyklejonym do radioodbiornika, chłonąc każde słowo z wypiekami na twarzy – ze skupieniem i nadzieją, że zapamiętam jak najwięcej. Nie miałam zeszytu, w którym konsekwentnie zapisywałabym teksty piosenek czy tytuły utworów. On sam zaś nie był moją bratnią duszą, kimś, kto prowadził mnie za rękę, wołając: Chodź, zabiorę Cię tam, gdzie nie byłaś. Będzie fajnie! Po czym włączał jeden z utworów Petera Hammilla lub najnudniejszy kawałek Marillion. Od tej pory nie był najnudniejszy, a dziś zapętlam go w odtwarzaczu, malując obrazy z przeszłości. A przecież w tej przeszłości mnie nie było.
Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z audycją muzycznego entuzjasty. Tak właśnie siebie nazywał. Nie dziennikarzem muzycznym, a muzycznym entuzjastą. Mogę tylko odpędzić mgłę z pamięci, by przywołać fakt, że zdecydowałam się wtedy zostać na dłużej. Intrygujący głos, jeszcze bardziej intrygująca siła słowa, następnie nieoczywisty dobór utworów. Niech czas stanie w miejscu, gdy słucham „Trójki pod księżycem”.
Tomek Beksiński poruszył niebo i ziemię. Ba, poruszył cały wszechświat, aby słuchacza zaczarować, porwać do własnego świata. Nie chciał tkwić w nim samotnie. Czy robił niewiele? Robił przecież dokładnie to, co kochał. Swoją drogą, kto by nie chciał? Trzeba jednak przyznać, że robił to magicznie. Jego muzyczne opowieści po kilkudziesięciu latach wciąż tkwią w świadomości ludzi, którzy nocą zamieniali się w słuch, aby oderwać się od gorzko-słodkiej codzienności i wyruszyć z Tomkiem w inny wymiar. Nikt nie chciał wracać. Dlatego wracali. I jeden, i drugi. O to chyba właśnie chodziło. Ale czy potrafilibyśmy tak dzisiaj?
„Naprawdę czuł muzykę. Mówił, że podczas słuchania dreszcze czasem przechodzą mu przez kręgosłup”.
Jestem gotowa uwierzyć, że wchodząc do radia Tomek zamykał drzwi, ale jednocześnie otwierał wrota do swojego świata. Był to świat na swój sposób bezpieczny i niezwykły, świat, który ja próbuję jedynie odtworzyć. Tomek go wyreżyserował, pozwalając muzyce na dużo i jeszcze więcej. Audycja była swego rodzaju spektaklem. Czasem, w którym entuzjasta prowadził dialog z muzyką, mówił tekstami piosenek, docierał do najgłębszych korytarzy jednego utworu wyłowionego z morza dźwięków. Zapraszał mnie tam. Ja w odpowiedzi bez zastanowienia dalej przyjmuję to zaproszenie, licząc jednocześnie na kolejne.
Tomek jednak nie zajmował się tylko muzyką; miał obszerny pakiet zainteresowań, o każde z nich zabiegał, wyciskał jak najwięcej. Dziś mogę szczerze pozazdrościć mu zapału i determinacji – ja sama szybko się poddaję. Tomek zaś tłumaczył listy dialogowe, z zaangażowaniem zajmował się horrorami. Na Boga, ile razy wyczytałam o jego ukochanej „Kobiecie wąż”! Wracał z Londynu z walizką wypełnioną po brzegi filmami, skrupulatnie liczył, ile dokładnie ich się zmieści, zaś kiedy sam nie wyjeżdżał, składał zamówienia znajomym. Ileż z tych filmów było do wymiany przez drobiażdżek. Dla niego miało to ogromne znaczenie.
W maju sięgnęłam po książkę, którą „sprezentował” wszystkim fanom Tomka Beksińskiego Wiesław Weiss. Ile zajęło mi przebrnięcie przez 700 stron? Szmat czasu. To nie jest książka, którą można przeczytać w jeden wieczór. Być może podświadomie nie chciałam zbliżać się do jej końca? „Portret prawdziwy” to życie Tomka spisane na papierze. Życie – jak każdego człowieka – obfitujące w chwile bardziej i zdecydowanie mniej radosne. Wiesław Weiss pozwolił Tomka poznać takim, jaki był. Namalował obraz Beksińskiego niezafałszowany opiniami ludzi, którzy go nie znali. Co kryje się pod enigmatycznymi audycjami, w których każde słowo jest wyważone, ale jakby miarą Tomka? Co kryją felietony w czasopiśmie „Teraz rock”, a zwłaszcza ostatni, „Fin de siècle”? Lektura nie zmienia spojrzenia na to, co ważne – na prawdę i szczerość, którymi Tomek raczył słuchaczy. Posiadający ponadprzeciętną wrażliwość romantyk, który czuł i widział niewątpliwie dużo więcej niż inni. Sam nie wpisał się w żadne z ram, które świat proponuje. Zdecydowanie to urzekło mnie w nim najbardziej. Czytając, byłam jakby w skórze Tomka, szybko wyczułam w nim bratnią duszę. Szalenie ciekawi mnie, czy zaprzyjaźniłabym się z nim tak, jak z jego muzyką.
„Portret prawdziwy” utwierdził mnie w przekonaniu, że Tomek jest mi bliski. Był człowiekiem, który w stu procentach oddał się swojej pasji. Jemu zresztą Fish zadedykował utwór „Lavender” na jednym z koncertów w Polsce. Tomek pożyczał płyty bez książeczek w obawie o to, że się zniszczą; potrafił zrobić awanturę o to, że Cola nie jest schłodzona, a towarzysz odezwał się podczas seansu. Ujęły mnie też listy pisane przez niego do ukochanej oraz to, jak wspaniałym był przyjacielem. Jednocześnie tak bardzo nie lubił świata, z którym co dzień musiał się mierzyć, nawet gdy szczerze nie chciał. Pokazał ludziom ścieżki, którymi kroczą do dziś; uczył muzycznej wrażliwości, otwierając drzwi do innego świata.
Tomku, dzięki Tobie w mojej codzienności wschodzi słońce. Okropnie mi Ciebie brakuje, zwłaszcza teraz, kiedy prócz poznawania Twoich muzycznych ścieżek, poznaję również siebie i własną wrażliwość.
Tekst: Iwona Smyrak
Zdjęcie: Sławomir Kamiński