Patrzyłem na ciebie przez ramię, zerkałem na ciebie non stop. Tak bardzo pragnąłem cię ukraść, a sługa powiedział „no, no!”. Już nie wiem, co myśleć, co robić, ten kredens przyciąga mój wzrok. Gospodarz się kręci i winem mnie nęci, na sali jest wielki dziś tłok.
Gdzieś pomiędzy dniami postnymi a innymi dniami postnymi kwitło życie mieszkańców dawnej Polski. Kiedy w domu zjawiał się gość, nie wypadało go wyrzucić, a należało przywitać w odpowiedni sposób, napoić kielichem i zaprosić do stołu. Największą radością gospodarza było to, kiedy nazajutrz po biesiadzie słyszał od służących „jako żaden z gości [żodyn, powtarzam, żodyn! – przyp. M. S.] trzeźwo nie odszedł, jako jeden, potoczywszy się, wszystkie schody, tocząc się kłębem, przemierzył; jako drugiego zniesiono do stancji jak nieżywego; jak ów zbił sobie róg głowy o ścianę; jak tamci dwaj, skłóciwszy się, pyski sobie powycinali; jako nareszcie ten jegomość, chybiwszy krokiem, upadł w błoto, a do tego ząb sobie o kamień wybił”.
Chluśniem, bo uśniem!
Szlachcic nie kaktus i pić musi, zwłaszcza po sycącym obiedzie. I nie mam tu na myśli wody. Ba! Pijaństwo było towarzyskim obowiązkiem! Przed śniadaniem, do śniadania, po śniadaniu; z dogryzaniem piernika, bez dogryzania piernika; wódeczka z kieliszeczka, flaszeczki, beczuszki – pito, kiedy przyjechał gość, pito, kiedy odjeżdżał (no jak to tak – bez „strzemiennego”?). Kiedy we dworze pojawiał się ktoś znaczniejszy, toastom nie było końca. Wznoszono je dla uczczenia imienia gościa, pito też za biesiadników – KOLEJNO za każdego znamienitszego. W końcu każdy wznosił toast za każdego, więcej podczas biesiady stojąc, niż siedząc. Pito za zdrowie, a w końcu i bez przyczyny – „Ja za twoje, ty za moje / Pijmy do paznokcia”, jak pisał Jan Andrzej Morsztyn. A po drugim daniu – cóż – od początku! Trzeba było mocnej lub całkiem sprytnej głowy, żeby przeżyć taką ucztę. Podlewano więc alkoholem kwiaty, udawano, że już spełniono toast, przelewano wino ze swojego kielicha do kielicha sąsiada albo wylewano je pod stół. Często gospodarzowi, który musiał pić z każdym, służba podawała wodę zafarbowaną na kolor wina. Taki podstępny! A wykręcić się nie było łatwo, kiedy współbiesiadnicy pilnowali każdego toastu. Nie ma, że w następnej kolejce! Zdarzało się nawet tak, że sam gospodarz kazał służbie pilnować, by goście odpowiednio się nawadniali. Nieraz służących sadzano pod stołem w celu uzupełniania kielichów, których zawartość całkiem przypadkiem wylano. „U nas w Polsce wolność bywa, że się jeden drze, drugi beczy, trzeci śpiewa”, a czwarty z piątym bierze w tym czasie udział w wyścigu, kto szybciej opróżni wielki, pełen alkoholu garniec (można było wygrać pensję, a nawet starostwo czy order Białego Orła [sic!]). Pito z kulawek, kielichów bez nogi, które musiały krążyć i do których wciąż dolewano wina; pito też przy dźwiękach trąb. Jedna z zabaw polegała na opróżnianiu garnca w trakcie śpiewów kompanii. Kto nie zdążył, ten, zdziwicie się, pił „karniaka” tej samej objętości. Według innego pomysłu pito znów wedle reguł, a jeśli ktoś nie pamiętał, co należało zrobić, pił dalej i dalej, a to przychodziło mu z coraz większym trudem. Po co się ograniczać! Toasty spełniano również z trzewików panieńskich czy butów dygnitarskich! Zgadnijcie, do czego taki rozwój biesiady mógł prowadzić…
Ty i ja. Dziś o siódmej. Za stajnią
Nieokiełznana szlachecka natura często kończyła się nieporozumieniami, a o zniewagę wcale nie było tak trudno. Przepis na dobrą kłótnię? Do zbyt wielu niepotrzebnych słów dodajmy troszeczkę dumy i dolejmy nieco mocnego alkoholu. Należy również pamiętać o tym, że „do stołu siadano nie tylko strojno, ale i zbrojno”! Zdarzało się też, że przed wzięciem udziału w biesiadzie spisywano testament. W końcu lepiej dmuchać na zimne. Kieliszek za kieliszkiem, słowo za słowem i już w sieni czy na zewnątrz (oby!) jeden z drugim ostrzyli szable. Otaczało ich oczywiście kółko dopingujących współbiesiadników, dzielących się na przeciwne obozy, z czego później mogła wyniknąć nawet improwizowana bitwa. Takich nieporozumień nie dało się już zażegnać pokojowo, na scenę wkraczał więc człowiek starszy i poważany – mediator. Cała procedura godzenia się trochę trwała, bo obie strony najpierw zwracały się z prośbą o mediację (co ciekawe, istniały nawet wzory takich listów!). Mediator musiał ją po pierwsze otrzymać, po drugie zaakceptować, a po trzecie na nią odpowiedzieć. Zdarzały się takie nieporozumienia, że zwykłe wyciągnięcie ręki okazywało się niczym (niczym!), a gorący temperament już wrogów dolewał jeszcze oliwy do ognia. Wzywał więc jeden drugiego na pojedynek. Nie zawsze osobiście – czasem wysyłał służącego, który, zdarzało się, wracał z odpowiedzią i pokwitowaniem w postaci podbitego oka. Nie było żartów! Niby walczyć mieli przeciwnicy, ale w sumie to dołączali się ich sekundanci, a potem okazywało się jeszcze, że świadkowie też zupełnie przypadkiem mieli przy sobie broń (w końcu nosić, a nie użyć – szkoda). Ktoś niechcący kogoś zranił, kiedy ten nie widział, i po sprawie. Fair play? A co to takiego? Kto pierwszy, ten lepszy.
Co jest we dworze, zostaje we dworze
Liczne biesiadne zawirowania, zwady, bójki i liczba gości sprzyjały świadomej kleptomanii, dlatego często własność domu była odpowiednio oznaczana. I już trudniej takiemu chytremu biesiadnikowi wynieść zastawę! Gospodarz mógł też strzec skarbów, zamykając drzwi pomieszczenia albo kredens, w którym wszystko trzymano. I już nikt nie zabierze do domu pamiątki z przyjęcia. Proszę opróżnić kieszenie! Czy przed biesiadą nie miała pani mniej zapełnionego dekoltu, czy tylko mi się wydaje (alkohol działa)? Ani widelec się nie wydostanie!
A teraz do rzeczy – choć zawarte w źródłach z epoki historie o mieszkańcach dawnej Polski brzmią nieraz zbyt niesamowicie, to tak naprawdę bardzo towarzyskie życie szlachty polskiej sprzyjało podtrzymaniu tego, co łączyło jej przedstawicieli: byli wszak jedną wielką rodziną – choć zróżnicowaną pod względem majątkowym, to jednak bracią, której czas nierzadko wlókł się bardzo powoli, zwłaszcza w długie, zimowe wieczory.
PS Wiecie, co robiono, żeby pokazać, że nikt nie jest już godzien pić z kielicha, którym spełniono toast? Tłuczono go, nawet o własną głowę, by podkreślić wagę sytuacji. Tym samym spełniam Wasze zdrowie, Drodzy Czytelnicy, i tłukę kielich, stawiając swoją ostatnią już kropkę.
Tekst: Monika Szafrańska
Ilustracja: Paulina Michalska
Artykuł pochodzi z magazynu „Suplement” (październik/listopad 2018)
Źródło:
J. S. Bystroń: Dzieje obyczajów w dawnej Polsce: wiek XVI–XVIII. T. 2.