Stoję na stadionie. Razem ze mną pięćdziesiąt tysięcy innych osób. Matek, ojców, córek, synów. Nauczycieli, dziennikarzy, urzędników, robotników. Kibiców. Nie wiem, kim są. Wiem za to jedno – dziś podzielimy się na dwie grupy. I tylko jedna opuści stadion zwycięsko.
W kwestii piłki nożnej jestem laikiem i wcale tego nie ukrywam. Niby wiem, co to spalony, ale nigdy nie jestem do końca przekonana, jak wyjaśnić to pojęcie i się w nim nie zagmatwać. Choć nie kibicuję żadnej drużynie, uczestniczyłam w tegorocznym finale Pucharu Polski na Stadionie Narodowym w Warszawie i wyniosłam z tej imprezy parę wniosków.
Po mojej prawej obecny mistrz Polski (w chwili pisania: mistrz sezonu 2016/2017). Po lewej obrońca Pucharu sprzed roku. Pierwszy gwizdek, już po minucie wybuch pirotechniki. I w tym wszystkim ja. Osoba, która o piłce może gadać godzinami… tylko że tej siatkowej. Na początku nie za bardzo wiedziałam, co się dzieje. Bardziej skupiałam się na tym, co ma miejsce na trybunach niż na murawie. I co chwilę kibice obu drużyn zaskakiwali mnie czymś nowym. Jak nie flagi, to przyśpiewki. Jak nie przyśpiewki, to transparenty. Dobra, umówmy się – piłka nożna nie należy do najbardziej kulturalnej dyscypliny sportowej. Co chwilę padały wulgaryzmy, fakt. Ale jakie ten widok robił wrażenie! Dym w milionach kolorów, na hymnie Polski po ciele przebiegały ciarki! Czysta magia. Tyle, że w tym wszystkim był też ogromny minus…
Wielu ludzi nie popiera tego, co dzieje się na stadionach w czasie meczów. W wielu aspektach się z nimi zgadzam. Zachowania dużej liczby kibiców pozostawiają wiele do życzenia. Chociażby fakt, że znaczną część trybun podczas tegorocznego finału zasiadały dzieci biorące kilka godzin wcześniej udział w swoich rozgrywkach. Przecież one nie muszą słuchać tego, jak co chwilę padają wyzwiska, przekleństwa i jedna drużyna krytykuje drugą. Głośna w mediach stała się też akcja rac wystrzelonych w stronę sektorów i zadymienia całego obiektu, przez co wstrzymano mecz, nie wspominając już o stratach w postaci uszkodzonego dachu i telebimu na słynnym Narodowym. Ale po co? Po co to wszystko? Rozumiem miłość do swojego klubu, rozumiem doping, ale po co obrażać przy tym przeciwnika? Po co stwarzać sytuacje zagrożenia nie tylko zdrowia, ale też życia innych osób? Dla widowiska? Ale czy jego efektowność stoi przede wszystkim nad bezpieczeństwem?
Nie żałuję, że pojawiłam się wtedy na stadionie, choć i ja ucierpiałam. Nie żałuję, że zobaczyłam to, co się tam wydarzyło. Uczestniczyłam w pewnego rodzaju święcie i na własne oczy mogłam przekonać się, jak naprawdę wyglądają oprawy, jak kibice bronią swych drużyn i jak dopingują zawodników do walki. Tylko po co w tym tyle złości…
Tekst: Karolina Maga