Lato, gdy mama miała zielone oczy nie jest kolejną banalną opowieścią o młodzieńczym zrywie emocjonalnym, który mógłby manifestować swoją pretensjonalność i buńczuczność. To kolaż pełen jednostkowej wrażliwości, intymny portret dorastającego człowieka, przepełniony nienawiścią, która w końcu musi przerodzić się w miłość.
Lato, które nie daje się zapomnieć
Tatiana Țîbuleac, mołdawsko-rumuńska pisarka, autorka licznie nagradzanej i często tłumaczonej książki, poprzez retrospektywną formę zabiera czytelnika w podróż po wspomnieniach z młodości pewnego artysty. „Aleksy, kipiący gniewem nastolatek, po ukończeniu szkoły zamierza pojechać z kolegami do Amsterdamu, zamiast tego jednak udaje się z matką na wieś do Francji” – informuje nas blurb na okładce powieści. Pamiętne lato, które nastoletni Aleksy spędza wspólnie z mamą gdzieś na obrzeżach Francji zamiast jechać ze znajomymi do Amsterdamu i rozkoszować się urokami młodzieńczego życia, przeradza się w podróż do bolesnych zakątków zbiorowej biografii rodzinnej, pośród których bohater powieści próbuje odnaleźć właściwe sobie miejsce. Liryczny monolog napędzany magią wizyjnej wyobraźni i narkotycznym wręcz uzależnieniem od emocji niespodziewanie rozrasta się do ram poetyckiej fantazji. Fragmentaryczna kompozycja zrzesza w sobie to, co było z tym, co będzie, mieszając przyczyny i skutki, nadaje utworowi charakter potencjalności – w literaturze, tak jak w życiu, wszystko jest równie prawdziwe, co nieprawdopodobne.
Relacja z matką to niewątpliwie jedna z najtrudniejszych dróg do przebycia, a literacki mikrokosmos daje nam tego liczne świadectwa. Od Matka odchodzi Różewicza przez Rzeczy, których nie wyrzuciłem Marcina Wichy, aż po Bezmatek świeży debiut Miry Marcinów. Teraz do grona opowieści o relacji z matką dołączają także zwierzenia spod pióra rumuńskiej autorki.
Țîbuleac w swoim niewiarygodnie szczerym utworze oddaje prymat męskiemu głosowi, tworząc narrację na tyle przekonującą, że w czasie lektury aż chce się sprawdzać, czy książka naprawdę została napisana przez kobietę! Choć przepełniona traumatycznymi wydarzeniami młodość Aleksego nie daje się opisać jako błoga sielanka, nie można jej odmówić siły oddziaływania na psychikę wkraczającego w dorosłość człowieka. To opowieść utkana z żarliwości życia, która pod płachtą pięknych słów dzierży ciężar odchodzenia, a wreszcie śmierci – ta ostatnia z kolei, jak wszyscy wiemy, nieuchronnie musi nadejść. Wszystko, co piękne, musi kiedyś odejść. Wszystko, co piękne, musi kiedyś umrzeć. „Wszystko – a przynajmniej tamto lato – potoczyłoby się inaczej, chociaż, w gruncie rzeczy, na jedno wychodzi. Nie ruszyłem się jednak z miejsca. Usiadłem do stołu z mamą, jadłem popcorn i piłem piwo na śniadanie”.
Portret matki wybrakowany
Matka o magicznie zielonych oczach, jej charakterystyczna fizjonomia – mały, krępy tułów, matka brzydka, matka przeklęta, matka niekochająca w równej mierze, co niekochana, matka nieudana, najgorsza z najgorszych matek. „Gdybym mógł, w ułamku sekundy zamieniłbym ją na jakąkolwiek inną matkę. Chociażby na matkę pijaczkę, albo i na taką, która dzień w dzień spuszczałaby mi manto. Pijatyki i lania musiałbym znosić tylko ja, podczas gdy szkaradność i syreni warkocz zobaczyć mógł każdy”. Główny bohater daje popis nienawiści, a w powieści, jak w odwróconej spirali, sekwencji zdarzeń, mogącej powtarzać się w nieskończoność, pogarda przeplata się z podziwem, obrzydzenie przeradza się w litość, a nienawiść kiełkuje i daje owoce w postaci miłości. Jako ceniony, dorosły już artysta Aleksy zatapia się w swojej własnej egzystencji jak w morzu nostalgii, której jedyny znany horyzont i ograniczenie widoczności wyznacza wspominane z sentymentem lato. Ta książka jest jak fragmenty szaleństwem poplamionego notatnika – główny bohater miota się między skrajnymi uczuciami, próbując je okiełznać, ze świadomością, że na przeszłość są tylko dwa lekarstwa – albo zapomnienie, albo całkowite unicestwienie. Nie wybiera jednak żadnej z dróg, a bagaż rodzinnych doświadczeń rośnie w jego wnętrzu niczym niechciana gula w gardle. Nie może zrobić nic i chce zrobić wszystko. Zasłużony w hermetycznym światku sztuki malarz, z ekscentrycznym spojrzeniem na samego siebie, ale i świadomością własnej nieudolności, którym się staje, wciąż ma w sobie duszę małego chłopa, który cały czas był przedmiotem, a nie podmiotem swojego życia. Odwiedzając targ staroci podczas pobytu na wsi, zbiera się nawet na porównanie linii swojego życia do losu, jaki spotyka niechciane rzeczy: „Na tym placu niewątpliwie trzymałem stronę rzeczy, a nie ludzi. Ja również, tak jak one, zawsze stanowiłem niepotrzebny dodatek, byłem smutnym rezultatem przypadkowej transakcji, chybionym zarysem tego, który pewnego dnia dopiero miał się pojawić: s y n a”.
Śmierć miłości, miłość do śmierci
Śmierć jak widmo unosi się nad rodziną głównego bohatera, staje się prowokatorem zdarzeń, siłą napędową refleksji, wreszcie śmierć wprowadza życie pomiędzy wersy nieopowiedzianej historii. Relacja na linii matka–syn przesycona jest bulgoczącymi emocjami, które z czasem zdają się przeradzać w bagno, w którym człowiek topi się tylko po to, by desperacko wykrzyczeć: pokochaj mnie, wreszcie mnie pokochaj! Gdy przychodzi moment pożegnania, chce się zrobić wszystko, by wybaczyć błędy przeszłości, ale odda równie wiele by iść dalej i żyć po swojemu. Nieodwracalność decyzji, klamka, która zapada raz na zawsze i my pośrodku – nadzy i bezradni jak dzieci, gdy patrzymy w lustro swojej przeszłości. Jak konstatuje główny bohater „Wielkiego piękna”: „Wszyscy jesteśmy na skraju rozpaczy. Jedyne co możemy zrobić, to spojrzeć sobie w oczy, dotrzymać sobie towarzystwa i trochę pożartować”. Aleksy spogląda w zielone oczy swojej rodzicielki i wreszcie dostrzega w niej kogoś więcej niż kobietę, która go spłodziła. Ta książka jest jak żarliwość kina Dolana spotykająca się z wrażliwością Bernharda, jak powrót do znienawidzonego domu rodzinnego po latach rozłąki tylko dlatego, że musisz odebrać ukochane książki, a pośród nich znajdujesz notatki z dawno zapomnianych myśli. Aleksy zresztą mógłby zgodzić się ze słowami na temat matki z Autobiografii Bernharda, „[…] matki, z którą przez całe życie miałem trudne relacje, trudne, ponieważ w ostatecznym rozrachunku nigdy nie rozumiała mojego życia i nigdy nie zdołała pogodzić się z życiem, jakie wiodłem” i dodać w ślad za nim: „Zabiłbym ją odłamkiem myśli”. Sztuka, która może zdać się przezwyciężeniem traumy, plastrem na niezagojone rany i ucieczką od dręczących wspomnień jest jednocześnie ich rozgrzebywaniem – tylko stając twarzą w twarz z samym sobą, możemy skonfrontować się z własnym życiem, a co za tym idzie z przeszłością. W Lecie, gdy mama miała zielone oczy jest wszystko – od szaleństwa, przez depresję, po uzależnienie, przez żar miłości, wolę życia, chęć odejścia, zapomnienia, po nienawiść i tak w kółko – krąg ciągłego zatracenia. Autorka zatapia odbiorcę w plastyczności barwnych opisów, sprawiając, że chce się rzucić wszystko i jechać na wieś do Francji, by na własnej skórze poznać siłę odchodzenia. Skóra, parzona przez słońce, targi staroci, śniadanie z piwa i popcornu, niekończące się pola słoneczników, bezcelowe podróże odbywane na rowerze, zakochanie w przypadkowo napotkanej dziewczynie. Wspomnienia jak bezbożna litania, monolog jak bezkompromisowa próba godzenia się z samym sobą, cierpka spowiedź losu nadwrażliwej jednostki, tkanka pamięci, która, choć jest wiotka, jest jedyną kalką, pozostającą w chwilach próby uzupełnienia niedopowiedzeń losu. Nienazwane emocje, wielobarwne obrazy, pierwotna więź z matką, którą dopiero trzeba nauczyć się kochać. Țîbuleac jest w tym wszystkim bliska rumuńskiej wrażliwości – jest tu podskórnie dany i Cioran ze swoim cierpkim nihilizmem, i Vișniec ze swoją postmodernistyczną fragmentarycznością.
Przymus odejścia i nieodparta chęć powrotu
Lato, gdy mama miała zielone oczy jest jak wsiadanie w nostalgiczny pociąg do przeszłości, którego stacją początkową jest tu i teraz. Brutalna, szczera, odważna i brawurowa proza poetycka Țîbuleac jest głosem współczesnego pokolenia, które swój manifest niedosytu miłości wykrzykuje i wynosi na sztandary niczym programową ideę swoich czasów. Wreszcie jest analizą zbiorowego portretu, z poszanowaniem i uważnością dla pojedynczej jednostki. Ta książka to uczta dla duszy, która żywi się wspomnieniami, to reperkusja melodii nienawiści, pobrzmiewającej w wielu z nas. To otwieranie oczu na chwilę, by zaraz zapomnieć. To powrót do niemożliwego i próba godzenia się z siłą nieprzerwanego przemijania.
Tekst: Karolina Broda
Źródła:
T. Țîbuleac: Lato, gdy mama miała zielone oczy;
P. Sorrentino: Wielkie piękno;
T. Bernhard: Autobiografie.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Książkowe Klimaty.