Sześć. Na takiej liczbie zatrzymał się licznik książek przeczytanych przeze mnie od początku roku. Osiem i pół. Taką ocenę przyznałam tytułowi, który najmocniej zapadł mi w pamięć. Dwie. Tyle fabuł stanie się dla mnie drogowskazem czytelniczych wyborów w 2018 roku. Zgadniecie, które?
Dawca przysięgi B. Sanderson – 7/10
Przyzwyczailiśmy się, że Sanderson to gwarancja gatunkowego fantasy, dopracowanego oraz oryginalnego. I Dawca przysięgi nie odstaje od tej reguły, choć trzeba przyznać, że w trzecim tomie Archiwum Burzowego Światła akcja nieco stopuje. Ślimaczące się tempo (w porównaniu do typowego dla niektórych powieści fantasy szarżującego rytmu) to prawdopodobnie efekt decyzji o podziale trzeciej części na dwa tomy (drugi wychodzi w kwietniu), przez co zdecydowana większość objętości tej niemal sześciuset stronicowej cegły to swoiste preludium do czekającego nas spektaklu, w którym zetrą się ze sobą rasy ludzi i Parshendich. Sanderson dokonuje tutaj zabiegów zgłębiania psychiki swoich bohaterów – pozwala czytelnikowi zaglądać w przeszłość, analizować motywacje, pobudki, lęki, frustracje, radości i wzruszenia Dalinara, Adolina, Kaladina, Shallan i reszty Świetlistej ekipy.
To, co mnie urzekło już od pierwszych stron pierwszego tomu, to przeurocze, zanimizowane i antropomorfizowane istoty zwane sprenami – Syl i Wzór. Przywodzą mi na myśl dajmony, które w Mrocznych materiach P. Pullmana stanowiły dopełnienie duszy ludzkich bohaterów. Jeśli więc szukacie dojrzalszej wersji owej trylogii, to Sanderson ze swoimi parshmenami, sprenami, Spustoszeniem i Arcyburzami z pewnością Was usatysfakcjonuje.
Dyplomacja cyfrowa jako instrument polityki zagranicznej XXI wieku M. Kosienkowski, B. Piskorska – 6,5/10
Publikacja ta – pokłosie konferencji naukowej – zawiera zestawienie omówień różnorodnych form dyplomacji, w zależności np. od kontekstu sytuacyjnego (dementi), zastosowanej formy (blog jako monolog dyplomatyczny) czy kierunku działań (ochrona przed zagrożeniami cybernetycznymi w Rosji lub tworzenie swojej marki w sieci przez RFN). Artykuły są usystematyzowane w przemyślany, atrakcyjny sposób, który pozwala płynnie przejść od jednego zagadnienia do drugiego na zasadzie „od ogółu do szczegółu”, „od teorii do praktyki” lub „od tez do wniosków”.
Zasadniczym minusem zbioru jest jednak brak studiów przypadków państw reprezentatywnych – tym bardziej, że we wstępie redaktorzy wyraźnie wskazują, że dobrze rozwinięte w sferze e-dyplomacji i w pewnym stopniu wzorcowe są: Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Kanada. Tymczasem w części właściwej Dyplomacji… skoncentrowano się raczej na krajach, które dopiero wzrastają i dojrzewają w omawianym obszarze.
Z przyjemnością zapoznałabym się z kontynuacją tej tematyki, gdyż, nie ukrywając, ład światowy uległ w ciągu ostatnich 5 lat wielu przemianom (brexit, polityka migracyjna itd.), co z pewnością nie pozostało bez wpływu na dyplomację cyfrową.
Historia pszczół M. Lunde – 8/10
Ostatnio dość często stykam sie z powieściami rozparcelowanymi na różne perspektywy czasowe – takie, w których nicią spajającą są nie tylko główne zdarzenia i ich ciągi przyczynowo-skutkowe, ale także więzi pokrewieństwa między poszczególnymi bohaterami. Nie inaczej jest z Historią pszczół.
Zacznijmy więc od historii. To opowieść o zmaganiach ludzi, którzy funkcjonując w pszczelej branży, próbują zapewnić byt swojemu potomstwu. Zmagania mają różne oblicza – czasami chodzi o przezwyciężanie własnych psychicznych barier, czasem o wygładzenie relacji międzyludzkich, kiedy indziej o prześcignięcie ograniczeń systemowych. We wszystkich narracjach ujęta zostaje rekonstrukcja relacji rodzic-dziecko, w przeróżnych konfiguracjach: ojciec-syn, matka-syn, ojciec-córka.
Obserwujemy tutaj też pewną ewolucję postrzegania – w przeszłości ul stanowił atrybut męskości i innowacyjności ojca, jego kartę przetargową do serca syna (niekoniecznie skuteczną). W teraźniejszości ul to dziedzictwo, posag zostawiany jednemu dziedzicowi. Tymczasem w przyszłości pszczelarstwo jest utrapieniem, udręką, od której matka chce uchronić swoje dziecko, smutną koniecznością napędzaną miłością rodzicielską – a więc niemalże dosłownym cierpieniem.
Cierpieniem jak ukłucie żądła. Nie okłamujmy się. Nie przepadamy za pasiastymi owadami. Dają nam miód, ale on rzadko potrafi osłodzić bolesne wspomnienia bliskich spotkań z pszczołami w dzieciństwie. Jednak Maja Lunde wyświadcza przysługę pszczelemu rodowi. Uczłowiecza go. Czyni obiektem ludzkiej fascynacji. Emocje pszczelarzy oddane są tak realistycznie, że aż bolą. Przykładem niech będzie tutaj walka myśli George’a po zobaczeniu osieroconych uli.
Jednakże owe tytułowe pszczoły są tylko klamrą spinającą ludzkie historie, nadającą im rytm, krążącą w tle i wibrującą. Co jest prawdą, a co fikcją? Książkowy Syczuan przyszłości okazuje się bowiem rzeczywistym Syczuanem, w którym u schyłku lat 80. ludzie, mierząc się z wymarciem pasiastych owadów, powołali do życia profesję zapylaczy kwiatów. Podobnie dziewiętnastowieczny przyrodnik William uosabia historyczne postaci ówczesnych pszczelarzy.
Maja Lunde czyni coś niezwykłego – rozpyla fikcyjną opowieść, przemycając w niej stałe prawdy, wartości, wiedzę popularnonaukową i wskazówki. Kim jesteśmy w systemie przyrody? Do czego zmierzamy? Jak to zatrzymać?
Albo inaczej – jak popchnąć to dalej?
Ktoś mnie obserwuje A. Geiger – 6/10
Słowa kluczowe? Nastolatka, Twitter, hasztag, idol, stalking, fandom, kreacja wizerunku, popkultura. Pełną recenzję znajdziecie tutaj: https://suplement.us.edu.pl /mlodzi-piekni-zaobserwowani/.
Ona i dom, który tańczy M. O. Sobczak – 8/10
„Bardzo czytelnie wybrzmiewa tu przywiązanie autorki do tego, co raczej wyczuwalne, aniżeli widzialne; a nawet tego, co widzialne tylko na styku wyobraźni. W wywiadzie dla „Kochamy Żuławy” ujmuje ona to tak: »Parafrazując Mickiewicza, do mnie osobiście bardziej przemawiają czucie i wiara niż mędrca szkiełko i oko.«” – tak napisałam w opublikowanej ostatnio recenzji. Zaciekawieni? Zapraszam po więcej TUTAJ.
Strażnicy światła A. Geni – 8,5/10
Spodziewałam się nadmuchanej farsy. Napis „Debiut roku 2016”, który niczym nadtytuł i swego rodzaju baner uzupełnia stronę okładkową, raczej nie napawał mnie optymizmem. Odróżnienie marketingowych zabiegów od rzeczywistych zachwytów może czasami nastręczać trudności, więc wolałam pozostać lekko nieufna, by nie przeżyć „rozczarowania roku 2018”.
A potem… potem stała się światłość.
Wspólnie z Mirandą, główną bohaterką, przybywamy na Wyspy Farallońskie – niewielki, nasycony dziką fauną i zbudowany ze skał archipelag, rzucony we wzburzone wody Pacyfiku w rejonie wybrzeża kalifornijskiego. Wraz z upływem dni nasiąkamy specyficzną atmosferą odosobnienia, jak przez kliszę aparatu wyłapując kolejne kadry niezwykłego, brutalnego spektaklu przyrody. Grupka biologów, którzy zamieszkują wyspę, pielęgnuje zasadę niewtrącania się w życie lokalnych zwierząt. Jeśli rekiny rozrywają na strzępy bezbronnego lwa morskiego – zostaje to zimno odnotowane w specjalnym kajecie. Jeśli focze niemowlę zabłądzi wśród odłamków skalnych – przyrodnicy z obojętnością twardą jak skała pozwalają mu wywędrować w głąb lądu na pewną śmierć. Jeśli mewy, ogarnięte morderczym szałem, decydują się kogoś zadziobać – badacze z bezpiecznego dystansu obserwują masakrę. Fotoreporterska profesja Mirandy wpisuje się w ten swoisty dekalog braku interwencji: „(…) fotografia jest natychmiastowa. Nie oferuje luksusu czasu. Stając twarzą w twarz z krwią, śmiercią lub przemianą, fotograf nie ma wyboru – musi sięgnąć po aparat. Najpierw jest artystą, dopiero potem człowiekiem. Fotografia jest neutralnym zapisem wszystkich wydarzeń, kroniką rzeczy wzniosłych i strasznych. By ją prowadzić, trzeba zapomnieć o emocjach, więzach, miłości.” (s. 205-206).
Na Wyspach jednak, mimo izolacji od świata, o emocjach się nie zapomina. Pobyt na archipelagu odmienia kobietę – zamiast w przeszłości, zaczyna szukać miejsca w przyszłości; w dniach, które dopiero nadejdą. Nigdy już nie będzie bowiem sama (i nie, nie ma tutaj za grosz romansu).
Gdybym miała ująć fabułę w jednym zdaniu, powiedziałabym, że Strażnicy światła to historia o nieingerencji w naturę, a jednocześnie o tym, jak natura ingeruje w życie człowieka.
Nie jestem pewna, czy w ciągu ostatniego roku przyznałam jakiejkolwiek książce tak wysoką ocenę. Tak pozytywne notowania Strażnicy światła zawdzięczają przede wszystkim swojej końcówce – dopiero tutaj czytelnik orientuje się, że miał wszystkie tropy pod nosem, a był na nie ślepy; że intuicyjnie wyczuwał tożsamość poszczególnych bohaterów, ale odsuwał te przeczucia na bok. Krew w żyłach się mrozi, a włoski na rękach stają dęba, gdy odkrywamy, jak daleko owa zasada „nieingerowania” prowadzi i czego na jej mocy można się dopuścić.
Tekst i zdjęcia: Dominika Gnacek