Podobno wymyślono już wszystko. I podobno nie ma nic mniej wiarygodnego, niż stwierdzenia rozpoczynające się od „podobno”.
Podobno miernik pomysłowości osiągnął alarmujący poziom. W efekcie zaobserwować możemy swoistą rywalizację w obszarze innowacyjności literackiej fabuły, dostrzegalną zwłaszcza na rynku fantastyki oraz science fiction. Autorom wkraczającym w te właśnie nurty trudno jest odpędzić od siebie zarzut plagiatu. Pomyślcie – jakże problematycznym jest stworzenie nowego świata, skoro fani gatunku z szybkością światła wykrywają wszelką powtarzalność schematów i podświadomie wyłapują (prawdopodobne) inspiracje autorskie. Znalezienie niezwerbalizowanej jeszcze niszy wymaga wyjątkowej gimnastyki umysłu. Z drugiej strony – inspiracja inspiracji nierówna: to co znane to też sprawdzone i nie bez powodu mówi się (niejako z czcią), że ktoś jest „nowym Lemem” czy „polskim Tolkienem” (tutaj strzelam: nie wiem, czy ktokolwiek doznał zaszczytu porównania do tych mistrzów)
Pokrewieństwo schematu, kolizyjność cech W swoich czytelniczych poszukiwaniach poznałam ostatnio kogoś, kto mimo wdrożenia utartej kompozycji, tak zgrabnie rozlokował w niej oryginalne elementy własnej, autorskiej fabuły, że wszelka analogia przestała być dokuczliwa. Łowca czterech żywiołów czyli debiut Agaty Adamskiej to przykład niemalże bezbłędnej harmonii między tym, co w książkach już było, a tym, co mogło chować się tylko i wyłącznie w wyobraźni autorki. I wiecie co? Naprawdę się cieszę, że poza tę wyobraźnię wyszło. Mamy tutaj nastolatkę, która odkrywa podczas testów, że – wbrew wszelkim rachunkom prawdopodobieństwa – w jej żyłach płynie potężna magia. Mamy także elitarną szkołę, w której spadkobiercy czarodziejów poznają tajniki tego prestiżowego rzemiosła. Mamy dwójkę chłopaków, którzy dość często towarzyszą głównej bohaterce w jej eskapadach. Ba, mamy nawet czarny charakter: mężczyznę, którego imię – jako te owiane wyjątkowo złą sławą – ma rzekomo przynosić nieszczęście, jeśli ktokolwiek odważy się wymówić je na głos.
Deja vu nie wykryto Brzmi znajomo? Mimo zauważalnego w niektórych motywach podobieństwa, Aeryla Valnes z Łowcy Czterech Żywiołów to żaden Harry Potter w spódniczce – ani nawet żadna Hermiona. Ha, z całą pewnością nie Hermiona – bo to niemożliwe, by alter ego sympatycznej kujonki dysponowało tak silnie sarkastycznym językiem. A to właśnie utarczki słowne stanowią czynnik, którym autorka wypracowała sobie drogę do serca czytelnika – i to dzięki nim ta opowieść nabiera dodatkowych barw. Relacje damsko-męskie w wykonaniu Aeryli w dużym stopniu opierają się zasadzie: „kto się czubi, ten się lubi”. Nie raz, ilekroć trafiłam na nasycony ironią dialog dziewczyny z jednym z drugoplanowych bohaterów, rozważałam zrobienie sobie popcornu. Ot, taka sytuacja, trafił swój na swego. Bywa.
A skoro już jesteśmy przy języku… kontakt z żywym słownictwem bohaterów Łowcy czterech żywiołów sprawił, że doceniłam potencjał kryjący się w naszej rodzimej mowie. Goguś, wypindrzony, przesrać sprawę, palnąć coś, szlajać się, lecieć na kogoś – bogactwo młodzieżowego slangu nie ma sobie równych. Szkoda tylko, że imiona bohaterów nie mają nic wspólnego z panteonem polskich Kaś, Tomków, Jasiów i Małgoś. Ta historia aż się prosi o takie niuanse. Wart docenienia jest też fakt, że mimo bezapelacyjnie imaginacyjnej fabuły, niektóre wątki pozostają do bólu realne. Dobrze wiedzieć, że nawet w świecie magii studenci mają kłopot, żeby nadążyć z notowaniem na wykładzie.
***
Zapytacie – okej, same achy i ochy, a gdzie harmonia? Przecież coś musiało być nie tak – pomijając wspomniane już subiektywnie wychwycone analogie do klasyki gatunku oraz nietutejsze imiona. Uspokajam – tak, jestem zła. Nie podoba mi się fakt, że na drugą część cyklu muszę zaczekać, bo obecnie jest w fazie tworzenia. A tak swoją drogą – podobno długie teksty są passé. Moje niecałe 4,5 tysiące znaków z pewnością odstraszy niejednego śmiałka, który zawędrował tutaj, skuszony postem na profilu „Suplementu”. Jeśli są tu jednak tacy, którzy wytrwali do końca – dajcie znać, czy było warto. W przeciwnym razie naślę na Was druzgi. To takie przygrabione stworki posługujące się gulgoczącym dialektem. Nic przyjemnego. Spytajcie Aeryli.
Autorka tekstu: Dominika Gnacek