facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Ocalenie to nie wszystko. Recenzja spektaklu „Szpilmanowie”

Władysław Szpilman (1911–2000) – polski kompozytor i pianista żydowskiego pochodzenia, autor wielu piosenek, słuchowisk dla dzieci i muzyki filmowej, organizator Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie. Czy to jednak dość informacji, aby dowiedzieć się, kim naprawdę był Władysław Szpilman? Na to pytanie stara się odpowiedzieć Cezary Tomaszewski w spektaklu Szpilmanowie w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu.

Nigdy nie widziałam Pianisty. Może jest to jakiś przejaw ignorancji kulturowej, ale nigdy nie miałam okazji czy nastroju. Historię Władysława Szpilmana jednak kojarzę ‒ taką, jaką przedstawia ją większość artykułów czy tekstów na jego temat: kiedy się urodził, kiedy zmarł, jak przeżył wojnę, gdzie uczył się grać, gdzie grał i co grał. Cezarego Tomaszewskiego, reżysera spektaklu Szpilmanowie w Teatrze Zagłębia, nie interesują jednak te aspekty życia pianisty. Skupia się on raczej na emocjach, na traumie, na głodzie, szczurach i klaustrofobii, nie na cudownym ocaleniu, a na jego tragicznych dla człowieka skutkach.

W spektaklu stale przeplatają się dwie płaszczyzny: życia rodziny Szpilmanów oraz grupy przyjaciół odtwarzających je w ramach radiowej audycji. Z początku podział ten wydaje się wyraźny: dwie przestrzenie, dół i góra sceny, reprezentują dwa różne czasy. Z biegiem spektaklu zatraca się jednak poczucie jakiegokolwiek oddzielenia, widz nie wie, czy rozmawiające postacie są po prostu wcielającymi się w rolę radiowcami, czy też patrzymy już na prawdziwego Władysława, Henryka, Halinę czy Reginę Szpilmanów, przeżywających dramat żydowskiej rodziny czującej nad sobą groźbę wywiezienia z getta w każdej chwili. Dolna przestrzeń przestaje być królestwem prowadzącego audycję Tomka i wykonującej utwory Szpilmana Wendy, a staje się miejscem gonitwy i ucieczki przed gestapowcami czy spotkań z duchami przeszłości.

Najbardziej interesującym elementem spektaklu jest ‒ paradoksalnie ‒ jego warstwa wizualna. Paradoksalnie, ponieważ scenografię można uznać za raczej nieatrakcyjną, nie tyle prostą, co po prostu brzydką. Jest to jednak z pewnością zabieg celowy, doskonale odzwierciedlający czasy i okoliczności przedstawione na scenie. Przekazującymi wiele treści elementami scenografii są… krzesła. Widać, że stały się one bardzo atrakcyjnymi rekwizytami dla twórców spektakli, ponieważ nie pierwszy raz spotykam się w teatrze z ciekawym i nieoczywistym wykorzystaniem tych przedmiotów. Tutaj są one metaforą zamknięcia, klaustrofobii. Uwięziony na strychu warszawskiej kamienicy Władysław (swoją drogą ‒ świetna rola aktorska Pawła Charytona) opowiada do kamery o własnym strachu, bólu i głodzie, szamocząc i wijąc się dookoła krzeseł, przewieszając się przez oparcia, zawieszając się na nich do góry nogami. Późniejsza rozmowa z Wilmem Hosenfeldem, kiedy to kapitan Wehrmachtu siedzi na krześle, a Władysław Szpilman leży pod nim i stara się sięgnąć po coś do jedzenia, także jest bardzo dosadna w swoim wyrazie.

Historia rodziny Szpilmanów jest dla reżysera sposobem do opowiedzenia także o współczesnym cierpieniu, poczuciu winy i, co chyba czuć najbardziej, o traumie dziedziczonej z pokolenia na pokolenie. Michał opowiada o swoich wyrzutach sumienia z powodu przedwczesnej śmierci brata bliźniaka, Rysia o tym, że nie pomogła płaczącej sąsiadce, a Tomek o tym, jak niewyrażona trauma jego dziadka, który przeżył wojnę, ale nigdy nie podzielił się tym, co się wtedy wydarzyło, zgniotła i jego, i jego syna, a teraz zgniata jego wnuka. W skrócie ‒ spektakl ten przepełniony jest cierpieniem, wylewa się ono na widza w każdej scenie i w każdym słowie.

Szpilmanowie od początku są spektaklem intrygującym. Odbiorcę pociąga nieoczywistość narracji, wykorzystanie mediów (niektóre sceny dziejące się poza zasięgiem wzroku widza, są streamowane na żywo ‒ i czegokolwiek by nie mówić o wykorzystaniu nowych mediów w teatrze ‒ w tym spektaklu jest to zrobione całkiem sprawnie) czy sam sposób opowiedzenia dobrze znanej historii. Z czasem jednak interesujące pozostają tylko te fragmenty, gdzie bezpośrednio opowiadana jest historia samego Szpilmana. Narracja dziejąca się współcześnie dość szybko zaczyna być po prostu męcząca i nużąca. Wszechobecne cierpienie przygniata, a niektóre sceny są po prostu za długie. Obserwując reakcje innych widzów, siedzących przede mną i obok mnie, zauważyłam, że podczas pewnych scen niektórzy sprawdzali zegarki, oglądali sufit i ściany, patrzyli na scenę nieobecnym wzrokiem. Momentami nie dziwiłam się im ‒ choć starałam się całkowicie skupić na spektaklu, podczas niektórych scen było to po prostu trudne.

Szpilmanowie to spektakl warty uwagi, chociaż z nieco zmarnowanym potencjałem. Widać, że twórcy podeszli do tematu z ogromnym szacunkiem do historii i do prawdziwych ludzkich żyć, jednak to za mało, żeby uznać go za dobry od początku do końca. Towarzyszące na wstępie spektaklu zaintrygowanie spada wraz z opadającym tempem akcji, filozoficzne monologi męczą, kolejny muzyczny przerywnik nie wpada w ucho tak bardzo jak poprzednie. W końcu zostaje tylko samotność ‒ samotność Szpilmana, samotność innych postaci, samotność samego widza.

Tekst: Weronika Ochman

Post dodany: 30 stycznia 2025

Tagi dla tego posta:

recenzja   spektakl   Szpilman   Szpilmanowie   teatr   Weronika Ochman   Władysław Szpilman  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno