Rozprawiają o uniwersytetach parlamentarzyści. Szukają „najlepszych rozwiązań”, mają „ciekawe propozycje” oraz „myślą perspektywicznie”. Ale czy słyszalny jest głos studentów, którzy znają temat lepiej od 35-letniego posła, ewentualnie 48-letniego senatora?
To nie nowość, że zdanie studentów jest marginalizowane w tej sprawie. Ktoś tam w ministerstwie rzuci jakąś głupotę, potem media to przemielą na tysiąc sposobów, a na końcu dotrze to do mnie i moich rówieśników, których w sumie mało to interesuje. Przecież za kilka miesięcy kończymy licencjat, niektórzy idą na magisterkę, a reszta na zawsze opuszcza mury uczelni, gdzie przez ostatnie 3 lata słuchała mniej lub bardziej sensownych ludzi. Pytanie, co z młodszym pokoleniem, mającym swoje ambicje, cele życiowe, obierającym pewną drogę. Drogę wiodącą przez uniwersytet. I tutaj rodzi się pytanie o egzaminy wstępne: czy są one w ogóle potrzebne?
Ja takowych nie przechodziłem, liczyły się wyłącznie wyniki z matury. Nikogo nie obchodziła moja trzyletnia edukacja w liceum, nie mówiąc już o poprzednich dziewięciu latach. Wracając do matury – to też śmieszne, że dwa egzaminy ustne to tylko strata czasu, bo nie były one nawet brane pod uwagę podczas rekrutacji na studia. W takim razie może potrzebne byłyby obowiązkowe egzaminy wstępne na każdej uczelni? Moim zdaniem tak, z uwagi na pobieżną weryfikację wiedzy i umiejętności młodych ludzi, którzy starają się o trafienie do danej szkoły wyższej. Absurd dotyczący matury przedstawiony z mojej perspektywy pokazuje, że władze uczelniane niewiele wiedziały na mój temat. W przypadku pewnego sprawdzianu wiedzy grupy kandydatów na studentów mielibyśmy większy wpływ na to, kto zostaje na wydziale, a kogo na nim być nie powinno. Zmniejszyłoby to liczbę bumelantów zaczepiających się na przykład na dziennikarstwie w celu – no właśnie, nie bardzo wiadomo jakim. Na wykładach ich nie ma, a na ćwiczeniach pełnią funkcję dekoracyjną, tym samym zabierając miejsce innym osobom, być może bardziej zainteresowanym tematyką zajęć.
W czasie pracowni dziennikarskiej z dr. Chylińskim dostaliśmy od niego artykuł opisujący egzaminy, na postawie których odbywa się rekrutacja na studia. Chodziło o Chiny i ich system, opierający się na egzaminach gaokao, czyli czymś na kształt naszej matury. System chiński jest jasny i klarowny – wymaga co prawda ogromnego wysiłku od uczniów, często przez wiele miesięcy pozbawionych życia prywatnego, dążących do zdobycia jak najlepszego wyniku. Ten wysiłek jest jednak wymierny – dzięki dobremu wynikowi, pokonując kilkadziesiąt tysięcy rówieśników, wiedzą oni, że dostaną się na studia odpowiadające ich zainteresowaniom, a wokół nich również znajdą się osoby myślące w ten sam sposób.
Żeby nie było tak pesymistycznie, znalazłem pewien promyk nadziei. Otóż natrafiłem na tekst Urszuli Mirowskiej-Łoskot, która na www.serwisy.gazetaprawna.pl pisze o zmianach dotyczących roku akademickiego 2017/2018. Dwa fragmenty, które mogą zwiastować zmiany na lepsze:
Zmniejszenie liczby miejsc dla kandydatów to efekt zmiany zasad naliczania dotacji dla szkół wyższych. Wprowadziła ją nowelizacja z 7 grudnia 2016 r. rozporządzenia ministra nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie sposobu podziału dotacji z budżetu państwa dla uczelni publicznych i niepublicznych (Dz. U. poz. 2016), która weszła w życie 1 stycznia 2017 r. Zgodnie z nią w państwowej szkole wyższej na jednego nauczyciela akademickiego nie może przypadać więcej niż 13 studentów. Jeżeli placówka przekroczy ten limit, ministerstwo obetnie jej dotację.
Do tej pory obowiązywała uczelnie odwrotna zasada: czym więcej studentów przyjmą, tym będą mogły liczyć na lepsze finansowanie. Dlatego teraz starają się szybko dostosować do nowego algorytmu – wyjaśnia prof. Marek Rocki, były przewodniczący Polskiej Komisji Akredytacyjnej, rektor Szkoły Głównej Handlowej.
Być może to powrót do uniwersyteckiej normalności, pewnego rodzaju oczyszczenie i możliwość kształcenia ściślej niż dotychczas wyselekcjonowanej grupy ludzi, którym naprawdę zależy na studiach.
Autor tekstu: Bartłomiej Gregorczyk