facebook

Wpisz wyszukiwaną frazę i zatwierdź, używając "ENTER"

Raport z oblężonej twierdzy samotności

Początek każdego roku wydaje się wielu osobom rodzajem nowego otwarcia, kredytu nadziei i zaufania, który w udziale przypada każdemu, bez względu na to, czy poprzednie dwanaście miesięcy rozliczył sumiennie i uczciwie. Porzucenie starego ciągu zdarzeń motywowane być może jedynie tym optymistycznym i przepełnionym entuzjazmem przekonaniem, że kolejny rok przyniesie jakiś rodzaj ożywczego wytchnienia, kultywowane jest cyklicznie.

Pusta obietnica czy mrzonka oczekiwań?
Kiedy to piszę, minęło już kilkanaście dni nowego roku, 2021 roku, który nawet w samym swoim zapisie numerycznym dzierży jakiś pierwiastek nierealnego, jak gdyby nie miał prawa się zdarzyć, a jednak mimo wszystko i wbrew wszystkiemu – nadchodzi. Z jednej strony wyczekiwany i w tym wyczekiwaniu utęskniony, z drugiej znowu strony okryty warstwą niepewności i zwątpienia. Tak jakby był tylko pustą obietnicą, której być może pragniemy na tyle silnie, że świadomi mrzonki, jaką są nasze oczekiwania, gotowi jesteśmy w nią wierzyć. Czego w końcu można by się spodziewać po spektakularnej tragikomedii w wykonaniu roku 2020?

W kontekście społeczno-politycznym aż chciałoby się zanucić:

„Od tysiącleci nic się nie zmienia
Te same żądze, te same pragnienia”.

Jedyne, co się zmieniło, to strategia – jeszcze mniej wyrafinowana próba propagandowej zasadzki na przeciętnego wtórnego analfabetę. Kiedy nie można już płakać, trzeba się śmiać. Jest jeszcze śmiech przez łzy – też jakaś opcja, praktyka dobra dla tych bardziej odważnych. 

Tych kilka pierwszych tygodni 2021 roku trafia w samo sedno pustki i niemożności spełnienia banalnych żądań, a to przecież tylko ta szalenie wysoka cena płacona za nędzne pragnienie choćby jednej spokojnej nocy, tak by to, co dotychczas spędzało sen z powiek, zaczęło wreszcie po powiekach spływać. Na razie czeka nas niestety tylko symulakrum upragnionego spokoju. 

Osobista mironczarnia
Rok 2020 był trochę niczym poczekalnia, będąca zarazem ciasnym i wąskim korytarzem, uniemożliwiającym jakikolwiek rodzaj przejścia, a skazującym jej tymczasowego bywalca na ciągłą stagnację, bolesne pasmo bezruchu, jednakową pozycję, w której trudno wytrzymać więcej niż kilka minut. Odrętwienie kończyn przyprawia o ból głowy, ten z kolei z każdą chwilą się pogłębia i staje coraz bardziej nieznośny (prawie tak jak ta lekkość bytu, którą doskonale znamy z czasów sprzed pandemii). 

W zastoju, w impasie oraz w niepewności przeżyliśmy nie kilka minut, lecz kilka ostatnich miesięcy. Chwila, czy to na pewno były tylko miesiące? Między palcami przeleciała nam przecież tak nieubłaganie horrendalna ilość czasu, że od niezliczonych, utraconych chwil pęcznieje jedynie umysł – trudno pomieścić w nim ten bezmiar. 

Objętość myśli, na której kiedyś zależało nam najbardziej, zaczyna się kurczyć. Regularne posiłki serwowane myślom stały się teraz jedynie marnym dokarmianiem pojedynczych odnóg refleksji, z których trudno utkać coś jednorodnego. Niegdyś wycieczki kierowane w głąb własnego mózgu, przerodziły się co najwyżej w podróż do ekranu mózgu elektronowego – płaskiej tafli świecącej nie blaskiem klarowności, a jasnością strumienia światła (niestety nie świadomości). Te oślepiające snopy światła to pojedyncze wiązki, okalające wymęczone twarze, świdrujące soczewki już i tak głęboko osadzonych w skórze gałek ocznych, wbijające je coraz głębiej w jej strukturę.

„W czterech ścianach mego bólu nie ma okien ani drzwi”
W przestrzeni wyobrażeń, niewielkiej, imaginacyjnej klatce, w której zamknęliśmy własne myśli tak, by nie sprowadzały nas na tory zbiorowego samobójstwa, spędziliśmy już nieokreśloną ilość czasu. Sami straciliśmy poczucie miary, czy trzeba więc teraz wynaleźć nową?

Codzienne zmaganie i indywidualna walka każdego z każdym to jak połączenie gombrowiczowskiego neurotyzmu i nietzscheańskich wiecznych powrotów – w kółko to samo. Najzabawniejsze i najbardziej przewrotne w tym wszystkim jest to, że pozostaliśmy samotni – pojedyncze archipelagi ludzkie, maleńkie wysepki odczuwania. Więc chyba jednak powinniśmy się jakoś przecisnąć tym krętym labiryntem braku zdarzeń, skoro walczymy w pojedynkę, czyż nie?

Brak matrycy, a i rzemieślnik nieudolny
Trudno szukać jakichkolwiek punktów odniesienia w przestrzeni, składającej się z jednolitej powierzchni – płaskiej płyty, która w swojej prezencji przypomina właściwie te nasze nędzne myśli – jałowe ciągi znaków przepływające przez umysł z zawrotną prędkością ślimaka. Ten ostatni nie jest na szczęście próbą ilustracji logiki dialektycznej, bo wtedy oszalelibyśmy już bez reszty i do reszty.

To, co wcześniej dawało jeszcze jakąkolwiek szansę na ocenę i zorientowanie się pośród otaczających nas zdarzeń, uleciało. Punkt ciężkości to ja, niewprawiony interpretator świata. 

Tak samo uleciał nasz zapał, koncentracja, zdolność skupienia i zaangażowania w cokolwiek. Nadzieja chyba też uleciała, tylko gdzie? Dobrze byłoby powiedzieć, że w drugiego człowieka, ale jego chyba też już nie ma.

„A jeśli nadzieją jest właśnie to »mimo wszystko«? Nadzieja wbrew beznadziei?… Łatwo powiedzieć. Ale nie w tym jest istota czasu, w którym się znaleźliśmy. Nie w monologowaniu. Tęsknimy za rozmową. Jesteśmy wygłodniali innych ludzi”. GŁÓD. Zjedlibyśmy drugiego człowieka na śniadanie, pożarli ze wszystkimi jego wnętrznościami, z całym jego bogactwem albo całą, wszechobecną marnością. Jakiś niemal wyrafinowany wariant kanibalizmu – chęć zajadania się cudzym powodowana jedynie tym, że siebie samych zjedliśmy już do kości. Żyjemy przecież na ostatkach, nasze pierwotne paliwo dawno wygasło. A skoro tak, zwracamy się do tego, czego brakuje nam najbardziej, na nowo pragniemy wcielenia w homo ludens.

Koniec nędznego marszu, a czego początek?
Jeśli w czasie pandemii utyliśmy, to nie były to kolejne kilogramy pojawiającej się tkanki tłuszczowej, obrastającej nasz szkielet, wspierającej tym samym i tak już pokaźną pulę wyrzutów sumienia. To bolesna i niedająca się zniwelować opuchlizna emocjonalna, na którą antidotum będziemy szukać latami, jest gorszym, ale i słabiej dostrzegalnym, nieodwracalnym skutkiem pandemii.

2021 – czy jesteś preludium? Czy jesteś zwiastunem? Czy jesteś wstępem? Czy jesteś nadzieją? Obietnicą nowego? Ostatecznie wybawieniem?

To, co stało się nam w ostatnich miesiącach i tygodniach niebezpiecznie bliskie – milczenie i niczym nieskalane, zamknięte usta, ułożone jak do jakiejś modlitwy, która przypada w udziale nie najbardziej żarliwym i gorliwym wyznawcom świata, a tym którzy żyją w wycofaniu – wycofaniu odczuwania i istnienia, dobiegliśmy wreszcie do mety.

Maszerowaliśmy przez niemal rok w izolacji i nie było to z pewnością miarowe odmierzanie czasu z kategorii tych, które za cel obierają sobie ubranie w jakąś klamrę czy strukturę tego, co tak naprawdę niepostrzeżenie nam umknęło. Nasz marsz przypominał bardziej czołganie się albo nieustającą, dręczącą i trudną do oswojenia pętlę jednorakich doznań. Pętla. Brakuje tylko, żeby zawisła i zacisnęła się na naszej szyi.

Aż chciałoby się przerwać tę formę umysłowej stagnacji, zdobyć się na gest, który w swoim wyrazie byłby gwałtowny, jednoznaczny i energetyzujący. Taki, który byłby odmiennością dla tego wszystkiego, co monotonne, mętne, wtórne i osowiałe. Konstytucja pobudzająca do działania to nie coś, na co mamy siłę. Usta wciąż pozostają przez słowo nietknięte. W nienaruszonej, dobrze wyuczonej pozie nie odważą się drgnąć ani o milimetr, wiedzą przecież doskonale, że nikt nie zdoła ich wysłuchać, bo nikogo już tak naprawdę nie ma. Nie ma człowieka takiego, jakim go pamiętamy. Lecz czy my cokolwiek jeszcze pamiętamy? 

Źródła:
Maanam: Kreon;
A. Wat: Wiersze śródziemnomorskie. Ciemne świecidło;
Opracowanie zbiorowe: Nadzieja.


Tekst: Karolina Broda

Post dodany: 27 stycznia 2021

Tagi dla tego posta:

2020   Karolina Broda   lockdown   Nadzieja   pandemia  

Używając tej strony, zgadzasz się na zapisywanie ciasteczek na Twoim komputerze. Używamy ich, aby spersonalizować nasze usługi i poprawić Twoje doświadczenia.

Rozumiem, zamknij to okno