Boże Narodzenie zawsze pojawia się znienacka. Kto myśli, że okres świąteczny rozpoczyna się wraz z adwentem, ten jest w srogim błędzie. Błąd ten szybko weryfikuje niewidzialna ręka rynku. Jest to ręka bezlitosna, która już na początku listopada ustawia choinki w centrach handlowych. Rozkłada na półkach rzędy czekoladopodonych Mikołajów, których bezkształtna masa owinięta w inny celofan wiosną posłuży za wielkanocne zające. A w radiu zapętla Last Christmas, aby przez najbliższe dwa miesiące bez powodu odtwarzać je w mojej głowie. Początek listopada to wybuch bożonarodzeniowej tandety. Groteskowo wyglądają świąteczne ozdoby na ulicach, obok drzew, które nie zdążyły zrzucić liści. Choć w kraju, gdzie śnieg podczas Bożego Narodzenia to rzadkość, groteskowo wyglądają one nawet w grudniu.
Zabawna wydała mi się też data premiery trzeciej części Listów do M. Co za bałwan puszcza w kinach film o świętach dziesiątego listopada?! No i co za bałwan się tego dnia do kina wybiera?! Poza mną oczywiście, bo byłem tam w celach czysto zawodowych.
Przyznam, że Listy do M. 3 ogromnie mnie zaskoczyły. Głównie dlatego, że najlepszą kreację stworzył w tym filmie Tomasz Karolak. Tak! Ten sam… co zawsze! Ten sam co zawsze, bo nie opuszcza mnie wrażenie, że w każdej roli jego gra wygląda identycznie. A może ja tylko daję się wpuścić w maliny? Tak, to maliny niezwykle spójnej kreacji karolakowego wizerunku. To nie jest żadna gra. Karolak jest tak świetny w byciu samym sobą, że nikogo udawać nie musi i kropka. Może być po prostu Karolakiem. I w tym filmie wychodzi mu to doskonale, zwłaszcza na tle innych aktorów, którzy po prostu są.
Scenarzyście wyraźnie zabrakło pomysłu, jak trzeci raz pchać do przodu świąteczną opowieść, którą kończy happy end przy wigilijnym stole. Zamiast kilku ciekawych historii, na ekranie pojawiają się migawki, którymi żongluje się bez ładu i składu. Raz jest to Karolak goniący za synem poszukującym dziadka – drania i obrzympały, w którego wciela się Andrzej Grabowski. Ułamek sekundy później przed oczami widzów staje Borys Szyc, wyznający miłość Magdalenie Różdżce. Przerywa to Piotr Adamczyk jarający gibona. Wojciech Malajkat rozpaczający po śmierci żony. I Agnieszka Dygant udająca, że ma dwadzieścia lat mniej niż w rzeczywistości, i żeby tylko dwadzieścia… Później wracamy do Karolaka, Szyca, Gibona, Szyca, Karolaka, Dygant, Malajkata, psiej dupy i tak w kółko. W tym gorączkowym pędzie zabrakło miejsca na jedno – budowanie napięcia.
O ile w pierwszej odsłonie Listów do M. rozmnożenie wątków pierwszoplanowych było zaletą i zabiegiem ciekawym, tak w kolejnych odsłonach przyprawia mnie jedynie o zawroty głowy. Poszczególne historie kręcą się tak szybko, że nie mam czasu, żeby dotknąć bohaterów i poczuć ich emocji, bo co chwila z tej karuzeli zrzuca mnie szybkie cięcie i muszę rozpędzać się na nowo, a później znów cięcie i znów na nowo.
W Listach do M. 3 pojawia się też między innymi Katarzyna Zawadzka, Filip Pławiak, czy Zbigniew Zamachowski… Zresztą Zawadzka i Pławiak mogli stworzyć najciekawszy fabularnie wątek tego filmu. To jednak bez znaczenia, bo żaden z aktorów nie zdążył w swoim mocno uszczuplonym czasie ekranowym rozwinąć skrzydeł. Poza Karolakiem oczywiście, który jak już ustaliłem, za każdym razem gra na maksimum swoich umiejętności. Jak widać – plejada gwiazd rodzimej sceny nie gwarantuje dobrego filmu, o czym boleśnie często się przekonuję.
Mimo wszystko udało mi się znaleźć w tym szaleństwie metodę! Z polskimi, pożal się Boże, hitami – jak Botoks, Pitbull, czy Listy do M. właśnie – jest ostatnio tak, że kiedy trafią na ekrany, to przez cały miesiąc zapełniają sale kinowe przy kilkunastu seansach dziennie. Osoby odpowiedzialne za dystrybucję i marketing filmu uznały, że to może nie wystarczyć i niewidzialnej ręce rynku trzeba nieco pomóc. Kiedy początkowa fala oglądalności związana z premierą filmu zacznie spadać, natychmiast przyjdzie druga – jeszcze większa. Fala o rozmiarach tsunami spustoszy kina, a jej ślady odbiją się w formie sosu do nachosów, popcornu i lepkich śladów po coli na kinowych fotelach. Ta katastrofa nazywana jest świąteczną gorączką. To dzięki niej seanse będą wyprzedawać się hurtowo, film dłużej utrzyma się na topie, a kina i dystrybutorzy zgarną dodatkowy zastrzyk gotówki – ot, taka magia świąt.
Cieszę się, że Listy do M. trafiły do kin już na początku listopada. Nie tylko dlatego, że jestem osoba niezwykle życzliwą i radują mnie przeogromne zyski, jakie ten film przyniesie. Cieszę się głównie dlatego, że ustawiono go tym samym na półce ze świąteczną tandetą – gdzieś pomiędzy czekoladopodobnymi mikołajami i świecącymi w trzech różnych kolorach rogami renifera.
Byłbym jednak zbyt krytyczny, twierdząc, że nic mnie w tym filmie nie ruszyło. Bo coś ruszyło. To coś to sweter Wojciecha Malajkata. Sweter ze świecącym bałwanem, z mrugającymi demonicznie diodami zamiast oczu i odstającą marchewką w miejscu nosa – szczyt kiczu, a ma w sobie tyle świątecznego uroku. Przypomniało mi to, dlaczego jako dziecko uwielbiałem święta. Góry prezentów, świetliki tańczące na choince w rytm Let it snow, sanki – o ile czasem sypnęło śniegiem na Wigilię – jest w tym wszystkim jakaś magia. Tę magię dostrzegł w Listach do M. 3 Wojciech Malajkat i dostrzegłem też ja. Warto być naiwnym w święta. Uwielbiałem, kiedy rodzice wysyłali mnie w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Wracałem, a pod choinką tłoczyły się już prezenty. Wiedziałem, że to nie od Mikołaja czy Dzieciątka – ale grałem w tę grę, bo w święta tak trzeba. Trzeba grać w grę – oderwać się od rzeczywistości. Przystroić dom migotającymi lampkami… nawet w listopadzie, jeśli to konieczne. Ubrać kiczowaty sweter, wypić grzane wino, objeść się czekoladopodonymi Mikołajami i później tego żałować. Zobaczyć tandetny świąteczny film i jak większość publiki popadać w spazmy śmiechu z wątpliwej jakości scen komediowych. Na koniec przytoczę słowa Dygant z Listów do M. 3: Nie rozumie Pan, dlaczego w święta tak trzeba? Ja też nie! I to jest w tym najpiękniejsze!
Choć może, zamiast wybierać się do kina na Listy do M. 3, lepiej zostać w domu i zobaczyć starego dobrego Kevina.
Autor tekstu: Patryk Osadnik