Kiedy życie niespodziewanie przewraca się do góry nogami, trudno jest się z dnia na dzień przestawić na warunki, których nigdy byśmy się nie spodziewali. Gdyby pięć lat temu ktoś powiedział mi, że rozpocznie się pandemia, która zmieni świat – nie uwierzyłabym.
Pandemiczne marionetki
To niesamowite jak pod wpływem czegoś niewidocznego, czego nie jest się w stanie zwalczyć, ludzie pod przymusem rezygnują z pracy i marzeń. Najtrudniejsze były początki pandemii. Częściowo traktowaliśmy ją jak abstrakcję, wydawała się niemożliwa. Nie stosowaliśmy się do obostrzeń, panowała panika. Ludzie bali się, że stracą pracę, upadną ich firmy, zostaną bez pieniędzy. Dopiero później zaczęło do nas docierać, jak wielkie żniwa zbiera wirus. Ceną najwyższą od zawsze było życie. W chwili, kiedy coś czego nie widać, na co nie mamy wpływu i nie możemy tego zatrzymać, zabija naszych bliskich, zaczynamy zdawać sobie sprawę, że to wcale nie jest niemożliwe. To się naprawdę dzieje. Właśnie teraz mają miejsce rzeczy, które wydawały się zbyt odległe, aby mogły się wydarzyć. Te, o których uczyliśmy się na lekcjach historii z nadzieją, że już nigdy nie wrócą. Wszystkim nam trudno było nagle przenieść szkołę i pracę do domu, odizolować się od ludzi, nie wychodzić lub robić to bardzo rzadko. Chyba najbardziej abstrakcyjnie brzmiały: zakaz wejścia do lasu i zamknięcie cmentarzy. W końcu mieliśmy okazję przekonać się, jak trudno jest żyć, kiedy ktoś narzuca nam zasady w obrębie najbardziej podstawowych i osobistych czynności – zasłoniono nam usta, zakazano podawać sobie ręce. Nawet w chwili pożegnania się z najbliższymi lub powitania nowego życia – nie pozwolono wejść do szpitala. Wydawać się mogło, że próbuje się nami sterować, nie mając do końca świadomości, jaki przyniesie to rezultat. W tamtym czasie wszyscy byliśmy hazardzistami ryzykującymi wszystko; to, co działo się w tle, przypominało grę w ruletkę.
Na kanwie nieszczęścia dostrzegłam szansę
Kiedy Uniwersytet Śląski wprowadził tryb nauczania zdalnego, spędziłam na Islandii pół roku, próbując możliwie jak najlepiej wykorzystać czas odosobnienia. Zdalne zajęcia umożliwiły mi połączenie nauki w Polsce z podziwianiem skandynawskich wodospadów, gór, czarnych plaż czy gejzerów. Odkąd pamiętam, moim marzeniem było pojechać nad morze zimą; na Islandii miałam okazję spacerować po plaży nad Oceanem Atlantyckim. To był niesamowity widok. Poza klimatem sprzyjającym nauce zdalnej – mieszkałam w małej, spokojnej wsi, gdzie widoki były niewiarygodnym natchnieniem do pisania – próbowałam również poznać podstawy języka islandzkiego. Do tej pory wydaje mi się on trudny do przyswojenia, choć mieszkańcy wielokrotnie próbowali mnie nauczyć skomplikowanej wymowy zwrotów grzecznościowych, na których łamałam sobie język. Na szczęście łatwo jest się porozumieć w języku angielskim. Co prawda Islandczycy mają specyficzny akcent, a starsze pokolenia nie zawsze są skłonne mówić po angielsku, niemniej ich nastawienie do obcokrajowców jest pełne życzliwości i troski. To bardzo gościnni ludzie, cenią swój kraj i chętnie o nim opowiadają. Turystyka wciąż bardzo mocno się tam rozwija. Miałam ogromne szczęście, mogąc to wszystko zobaczyć, porozmawiać z ludźmi i przez chwilę żyć ich życiem.
W poszukiwaniu reniferów, puffinów i elfów
Maskonury, bardziej znane jako puffiny, są jednym z charakterystycznych symboli Islandii. Ptaki można spotkać w sezonie letnim, w okresie lęgowym. Zimę spędzają na otwartym oceanie. Renifery natomiast przez cały rok zamieszkują wschodnią część wyspy. W XVIII wieku zostały one sprowadzone na Islandię z Norwegii – z powodu braku pokarmu i trudnych warunków klimatycznych zadomowiły się tylko w jednym miejscu. Co do islandzkiej kultury, zarówno młodzi jak i dorośli wierzą w trolle i elfy. Pierwszych należy się wystrzegać. Elfy z kolei mają bardzo wiele przywilejów, na ich tematy są prowadzone dyskusje, a często nawet są przedmiotem sporów. Zdarzają się przypadki, gdy zmienia się plany budowanej drogi ze względu na niemożność przesunięcia kamienia, pod którym, jak twierdzi właściciel gruntu, zamieszkują elfy. Według opowieści elfy pomagają ludziom, niejednokrotnie uratowały im życie lub dobytek. Miałam zaszczyt mieszkać w Laugarvatn, gdzie młoda, zakochana para wybudowała niegdyś dom w skale. Przedsięwzięcie dość niebezpieczne – oddali oni jednak swój dom pod opiekę elfom, które miały ich chronić od osuwających się skał i śniegu. Podczas pobytu udało mi się zobaczyć jedynie puffiny przypominające piękne, kolorowe papugi. Renifera miałam okazję skosztować jako islandzkiego przysmaku. Elfów niestety nie spotkałam – być może uda się następnym razem.
Oni są szczęśliwi, ja jestem szczęściarą
Chociaż turyści twierdzą, że klimat jest przytłaczający, a aura depresyjna, według sondaży – Islandczycy są jednym z najbardziej szczęśliwych narodów na Ziemi. Mając okazję poznać ich bezproblemowe podejście do świata oraz łatwość w rozwiązywaniu konfliktów, z pewnością możemy im pozazdrościć spokoju i opanowania. Nie należą do ludzi, którym się spieszy. Raczej zawsze znajdą czas na krótką rozmowę, nawet w pracy zaczepiają, aby spytać, jak się czujesz. Ludzie, których miałam okazję poznać byli, zgodnie z sondażami, uśmiechnięci i życzliwi. Ich nastawienie, przychylne turystom, pozytywne także wobec trudnych warunków pogodowych, łatwo się udziela. W tym miejscu należy podkreślić, że około 10 tysięcy osób zamieszkujących wyspę to Polacy, którzy przyjeżdżają tam w celach zarobkowych i zostają na stałe, często pod wpływem korzystnej polityki państwa. Ogólnie kraj liczy zaledwie 350 tysięcy mieszkańców, skupionych głównie w stolicy (Reykjaviku) i okolicach. Pozostali są rozsypani po całej wyspie. Przez wiele kilometrów nie widzi się żadnych domostw i ludzi. Nazwa wioski na mapie może oznaczać, że mieszka tam po prostu jedna rodzina. W niektórych miasteczkach czy wsiach żyje zaledwie dwa tysiące osób. Tak właśnie było w Laugarvatn, gdzie się zatrzymałam. Nieliczna społeczność i trudne warunki życia z pewnością powodują duże poczucie wspólnoty oraz wielką życzliwość. Cieszę się, że miałam okazję poznać ludzi tak bardzo różniących się od Polaków, którzy z każdym dniem pokazywali mi, jak w trudnych warunkach można sobie świetnie poradzić.
Hvað heitir þú? Jak się nazywasz?
Bardzo ciekawą tradycją na wyspie jest nadawanie nazwisk. W pierwszej chwili może nas dziwić, że ojciec, matka i dziecko mają różne nazwiska, a dopiero rodzeństwo posiada wspólne. Nazwiska opowiadają o tym, kto jest rodzicem, konkretnie ojcem. Powstają zatem od imienia ojca przez dodanie odpowiedniej końcówki, w zależności od płci dziecka: „-son” to „syn”, a „-dotir” znaczy „córka”. Obecnie dla Islandczyków ważniejsze od nazwiska są imiona. Nawet w bardzo formalnych sytuacjach zwracają się do siebie po imieniu, a często używają też dwóch imion.
Postawiłam wszystko na jedną kartę
Półroczna izolacja od kraju była niesamowitą lekcją. Przez początek pandemii przebrnęłam utopijnie. Kiedy pojawiały się kolejne obostrzenia, nie potrafiłam tego do siebie dopuścić, nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Konieczność zderzenia się z rzeczywistością i pozostania w domu z rodziną, z ludźmi, których tak naprawdę codziennie, od nowa poznajemy, była wymuszona, a przez to przytłaczająca. Potem podział polityczny i rozłam – społeczny. Otrzeźwiła mnie dopiero możliwa śmierć. Zobaczyłam najgorsze – człowiek nie potrafi żyć z drugim człowiekiem. Wyjazd za granicę w tamtym czasie był dla mnie czymś w rodzaju ucieczki. Pół roku w innym kraju, w innym świecie, na innych warunkach. Czy lepszych? To był chyba najbardziej pouczający etap mojego życia. Nikt nie pytał, czy dam radę. Trzeba było dać. Poznałam swoją najsilniejszą stronę i dostrzegłam, jak bardzo się cieszę z wyboru studiów na Uniwersytecie Śląskim. Dopiero tak wielka odległość uświadomiła mi słuszność podjęcia decyzji, z którą zmagałam się po maturze: studia czy wyjazd za granicę do pracy. Dotarło do mnie, jak bardzo przyzwyczajona jestem do polskiej rzeczywistości, choć często bolesnej i pozostawiającej wiele do życzenia – tutaj czuję się u siebie. Brakuje mi pięknych widoków i beztroskiego życia, ale na Islandii czułam się jak gość, w ciągu sześciu miesięcy nie potrafiłam się w pełni zaadaptować. Jestem wdzięczna przewrotnemu losowi za to, że dał mi okazję wyjazdu oraz lepszego poznania siebie. Moje priorytety zupełnie się zmieniły. Cieszę się, że wtedy zaryzykowałam, kupiłam bilet i spróbowałam. Choć początkowo miały to być tylko trzy miesiące, im dłużej tam byłam, tym więcej się o sobie dowiadywałam.
Czasem przychodzi w życiu moment, który z pewnością towarzyszył większości z nas, kiedy trwaliśmy w pandemii i próbowaliśmy jakkolwiek dać radę. To ten rodzaj beznadziei, kiedy człowiek traci hamulce i daje z siebie wszystko, bo nie ma wyboru. Wyjazd był co prawda moim wyborem, jednak zrodzonym z beznadziei. Chociaż trwała pandemia, wrzuciłam samą siebie w zupełnie nową, inną rzeczywistość i to pomogło mi przetrwać. Uratowała mnie utopia. Jasne światło, którego poszukiwałam. Zapewnienie samej siebie, że wszystko, co się dzieje, może przynieść coś dobrego. Z perspektywy czasu widzę, że wykorzystałam ten okres najlepiej, jak tylko mogłam. Nie potrafię powiedzieć, czy to, co się stało, było dobre, ale wiem, że na pewno było
Tekst i zdjęcie: Edyta Sztwiorok