Sztuka niejedno ma imię. I właściwie na tych słowach można by zakończyć recenzję spektaklu Sztuka w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. Proszę, nie zrozumcie mnie źle, zwłaszcza, że obecnie łatwo się przejechać na „złej” interpretacji. Więc póki nie zapoznacie się z dalszą częścią tej recenzji, nie oceniajcie mnie złowrogo.
Żyjemy w czasach, kiedy pod pojęciem „sztuka współczesna” da się ukryć niemal wszystko. Dziełem wartym dziesiątki tysięcy może być czarny kwadrat, pomarańczowa kropka czy atrament rozlany na aksamitnie białej kartce papieru do druku. Świat stał się jedną wielką awangardą. A artysta? Człowiek uczony lub nie. Rzemieślnik z technicznymi zdolnościami lub nie. Malarz z ręką umiejącą odtworzyć rzeczywistość lub nie. Jeszcze 150 lat temu taki skrajny abstrakcjonizm, kubizm, konceptualizm czy inne współczesne kierunki sztuki wyleciałyby do kosza. Skąd ta zmiana nastawienia? Powodów może być wiele. Główna przyczyna to zapewne pojawienie się fotografii, która niejednego ulicznego malarza pozbawiła dochodu. I ci, którzy dzielnie pokazywali na swoich obrazach rzeczywistość, zostali zepchnięci przez lepszych, dokładniejszych i tańszych fotografów. I doszliśmy do dzisiaj, gdzie nie liczy się otaczający nas świat, nie liczy się rzemiosło i umiejętności. Doszliśmy do czasów, w których ważne jest to, co chcesz przekazać oraz to, w jaki sposób to robisz.
No właśnie, bo mieliśmy mówić o spektaklu, a ten opowiada o sztuce. Sztuce, która niejedno ma imię. I innym imieniem jest dla Marca (Andrzej Warcaba), innym dla Serge’a (Jerzy Głybin) i jeszcze innym dla Yvana (Andrzej Dopierała). Trzej bohaterowie to starzy przyjaciele, którzy pomagają sobie od wielu lat pomimo tego, że jeden do drugiego w żaden sposób nie pasuje – i inny temperament, i klasa społeczna, i stan majątkowy. Podobne rozbieżności poglądowe pojawiają się, gdy w przeddzień ślubu Yvana Serge kupuje obraz za 200 tysięcy. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, bo przecież jak dobry lekarz, to i pieniądze ma, żeby kupować. Niemniej kontrowersyjne dzieło nie przypada do gustu Marcowi i Yvanowi. Jeden skromny obraz wywołuje lawinę kłótni, sporów i negatywnych komentarzy. Jesteśmy więc widzami zagmatwanych relacji interpersonalnych.
Interesującym problemem poruszonym w spektaklu jest relatywizm poglądów. Już w IV w. p.n.e. filozof Protagoras, wywodzący się z sofickiej szkoły, wymyślił pojęcie homo mensury. Zakłada ono, że to człowiek jest miarą wszechrzeczy. Nie ma prawdy obiektywnej, a jedynie subiektywne wizje otaczającego nas świata. I tym, co według sofistów powinniśmy doskonalić, jest retoryka, czyli umiejętność przemawiania i przekonywania innych do swojej wizji świata. Kto wie, może właśnie takich zdolności zabrakło Serge’owi, aby przekonać przyjaciół do swoich racji i udowodnić im, że to bardzo wymowne dzieło ma jakiekolwiek znaczenie. Tak czy inaczej fakt, że na wszystko patrzymy w inny sposób, powinien dać nam do myślenia. Kiedy zacząłem uświadamiać sobie to, w jak złożony sposób każda osoba percypuje rzeczywistość, to pojąłem, że muszę być zdecydowanie bardziej wyrozumiały dla innych.
Nie wiem, czy zauważyliście, ale celowo nie podałem w tym tekście opisu obrazu. Nie powiedziałem o nim właściwie nic. Można by wnioskować, że cały mój wywód był o niczym. I tutaj wszystko się zapętla. Ale tę jedną pętlę zrozumieją jedynie ci, którzy pójdą na spektakl Sztuka w Teatrze Śląskim, zobaczą sławne „dzieło” i osobiście ocenią, czy ten artefakt do nich przemawia. A ja, nie zdradzając nic więcej, polecam tę teatralną wojnę logiki z artyzmem.
Tekst: Robert Jakubczak