Rok 1984 to ostatnia książka George’a Orwella (1903 – 1950), wydana niespełna rok przed jego śmiercią. Opisuje dystopijną wizję świata, w której totalitarne rządy przejmują władzę w państwie, oddziałując na głównego bohatera Winstona Smitha i jego najbliższe otoczenie. Właśnie ten świat stara się nam przedstawić na scenie Peadar de Burca, irlandzki komik i aktor, który zaproponował swoją monodramatyczną interpretację na deskach teatru Korez. Artysta, znajdujący się na scenie w pojedynkę, stawia czoła Wielkiemu Bratu i systemowi przez niego wykreowanemu w taki sposób, że nie da się od niego oderwać oczu.
Orwell stworzył wspomniane wyżej dzieło na podstawie swoich wspomnień z czasów wojny domowej w Hiszpanii, której przyglądał się z bliska oczami żołnierza. Książka pokazuje czytelnikowi świat, w którym człowiek nie jest już indywidualną jednostką mogącą decydować o sobie, a tylko częścią, swoistym trybem w skomplikowanej maszynie, którą wykreowała partia i którą – jeśli wadliwa – można wymienić.
Jak już napomknąłem, aktor zdecydował się indywidualnie stanąć oko w oko z Wielkim Bratem. Nie dość, że zdecydował się na konwencję monodramu, to dodatkowo za pomocą swojego warsztatu intrygująco tchnął życie w postaci z literackiego pierwowzoru, dbając o najmniejsze szczegóły, także aparycji bohaterów. Przyznaję, że ze względu na złożoność problemów podejmowanych w książce byłem zdziwiony, ale jednocześnie zaciekawiony formą, w jakiej została nam przedstawiona historia Smitha. I wyszła świetnie! De Burca swoim dramatyzmem, wdziękiem, plastycznością i przede wszystkim naturalnością, z jaką przechodzi w graniu od postaci do postaci, mi zaimponował.
Dla przykładu postać O’Briena z powodu swego irlandzko brzmiącego nazwiska na scenie otrzymała właśnie taki akcent; Julia wypowiadała się spokojnie i można powiedzieć, że wręcz frywolnie. Fascynującym aspektem staje się zatem fakt, że mimo szerokiego wachlarzu postaci, są one interpretowane przez jednego odtwórcę, który operuje wyłącznie swoim warsztatem aktorskim, nie posiłkując się takimi narzędziami pomocniczymi jak scenografia czy kostiumy. Przez cały spektakl czułem, że uwypuklone jest wszystko to, co dzieje się wokół Winstona Smitha, a on sam staje się przez to przykładem jednego z wielu nieszczęśników żyjących w tym antyutopijnym świecie. Ciągle czujemy obecność Wielkiego Brata i systemu, który kreuje.
Scenografia praktycznie nie istnieje – staje się nią scena wraz z aktorem. Jedynym obiektem materialnym znajdującym się na niej jest ciekawie wyglądające krzesło i ekran, na którym wyświetlane są co jakiś czas adekwatne do dziejącej się akcji przedmioty czy efekty. I to nie jest minus; wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej skupiamy się na aktorze. Nie jesteśmy rozpraszani przez zbędne elementy, które są tu niepotrzebne. Jak na dłoni prezentowany jest nam świat przedstawiony. Jeśli chodzi zaś o rekwizyty, to jest ich może z 5, przynoszone co jakiś czas przez asystentkę, ale odbywa się to tak płynnie i można powiedzieć tak dyskretnie, że tego nie zauważamy, nie rozpraszamy się względem głównego wątku.
Warstwa dźwiękowa oraz oprawa muzyczna szczególnie przejawia się w ostatnich scenach, dodając dramaturgii poprzez głośne, wysokie dźwięki, przez które widz może doznać chwilowego „cierpienia” (takiego samego jak postać na scenie). Co rusz też przypominana jest nam największa fobia Winstona – szczury.
No i coś, co niektórych może zainteresować najbardziej, a więc kwestia języka. Wszak cały spektakl grany jest w języku angielskim, czego sam się trochę obawiałem. Jednak kompletnie nie było to potrzebne! De Burca mówi tak czysto, tak wyraźnie; ma po prostu piękną dykcję, co sprawia, że po kilku pierwszych słowach przestałem się stresować aspektem języka spektaklu. Wszyscy, którzy choć trochę uczyli się angielskiego, powinni sprostać temu występowi.
Warto jeszcze przytoczyć, że aktor i zarazem reżyser porusza problem teleekranów w dość interesujący sposób. Mianowicie, kiedy opisywany jest ich wygląd, na rzutniku widzimy telefon komórkowy, taki sam, jaki znajduje się w naszych kieszeniach. Sugeruje to, że powinniśmy się wystrzegać lub chociaż zwracać uwagę na to, jaką rolę przyjmują pewne narzędzia w naszym życiu, z których często mamy tendencje korzystać bezrefleksyjnie, skupiając się tylko na wymiarze zaspokajania naszych potrzeb.
Po owacjach na stojąco artysta usiadł jeszcze na kilka minut i przyjmował pytania publiczności. Zwrócił uwagę na to, jak ciekawie jest opisany teleekran w dziele Orwella i jak (zdaniem reżysera) wpisuje się w opis telefonu, stając się zatem jego metaforą. Mówił też o dziecięcych wspomnieniach obrazów Stalina na ścianach i tym jak pozytywnie postrzegano komunizm w jego rodzinnym domu. Opowiadał o tym, jakiego doznał szoku przyjeżdżając do postkomunistycznej Polski, przekonując się o prawdziwej twarzy komunizmu.
Podsumowując, Peadar de Burca wykonał naprawdę solidną pracę – znając tekst źródłowy, mogę powiedzieć, że wyłuskał z książki całą esencję. Wykorzystał najważniejsze tropy i wątki w taki sposób, że każdy nawet nie czytając uprzednio powieści, nie tylko będzie się świetnie bawił, ale może też wyciągnąć ze spektaklu intrygujące wnioski.
Tekst: Paweł Swadźba